niedziela, 29 kwietnia 2012

Mali Princ- wydania serbskie i bośniackie

Konferencja w Sarajewie w marcu 2011r. dała mi okazję do powiększenia zbioru o kolejne cztery bałkańskie wersje. Bardzo czekałam na ten wyjazd, bo po Pristinie to właśnie Sarajewo najbardziej fascynuje mnie z wszystkich miejsc na Bałkanach. Trudno jest opisać atmosferę tego miasta, w którym mieszają się religie, narodowości, kultury i języki. Ciężko jest mówić o jego najnowszej historii, o ponad trzyletnim oblężeniu, którego ślady do dziś widać na murach i w ludziach. A jednocześnie nie sposób nie ulec jego magii. Dlatego tuż po przylocie, pomimo strasznego zmęczenia (żeby zdążyć na poranny samolot z Berlina musiałam zrezygnować ze snu poprzedniej nocy) od razu wybrałam się na spacer, najpierw sama, a potem z D., J., i M., którzy przylecieli późniejszym lotem. Zlokalizowałam kilka księgarni, które jednakże były zamknięte, bo jak by nie patrzeć była niedziela. Sporo cierpliwości kosztowała mnie konieczność odczekania do wtorkowego popołudnia, kiedy skończyliśmy wcześniej i wreszcie był czas na zakupowe szaleństwo. Tym razem miałam jeszcze pewnego „bonusa”- dzięki D., która świetnie włada miejscowym językiem, nie musiałam wysilać się na moje magiczne zdanie. Po raz kolejny J. pękał ze śmiechu i komentował moje poczynania podczas ostatnich kilku wyjazdów, ale jednocześnie sam wskazywał mi księgarnie, których nie zauważyłam. Dzięki D. zaszłam też do antykwariatu (sama bym się nie odważyła) i zdobyłam starsze wydanie po serbsku. Ogólnie wynik spaceru był bardzo satysfakcjonujący- dwie książki po bośniacku i dwie po serbsku, a obecność dobrych przyjaciół dodatkowo uprzyjemniła „polowanie”. Oczywiście nadal zdecydowanie twierdzę, że nie jestem uzależniona, ale gdy wyjeżdżałam z Sarajewa, zawartość mojej walizki chyba nieco temu przeczyła ;-)
PS. A obie wersje bośniackie mają absolutnie nietypowe okładki, na których strój Małego Księcia przypomina tradycyjny strój ludowy Bośniaków. Naprawdę ciekawostka!





piątek, 27 kwietnia 2012

Wydanie arabskie

Pojawienie się u mnie wydania arabskiego było konsekwencją grudniowych spacerów z J. po Belgradzie i mojego ówczesnego książkowego szaleństwa. Widząc, że naprawdę jestem zafascynowana tą książką, J. uruchomił swoje tajemnicze kontakty w Egipcie i sprowadził dla mnie egzemplarz „Małego Księcia” po arabsku (swoją drogą okazało się, że J. zdążył wyprowadzić się z Kairu zaledwie na kilka tygodni przed potężną falą rewolucyjnych zamieszek, która ogarnęła miasto- to się nazywa wyczucie czasu!). Książkę przywiózł mi w marcu 2011r. na konferencję do Sarajewa, a ja dałam pokaz niezbyt wysokiej inteligencji, bo głośno zdziwiłam się, jaka uboga graficznie jest okładka. No tak, zapomniałam jedynie o takim drobnym szczególe, iż po arabsku książki czyta się w drugą stronę, więc to, co uznałam za ubogą stronę tytułową, było w rzeczywistości końcem książki. Ale co  tam, odrobina śmiechu nikomu nie zaszkodzi- grunt, że moja kolekcja zyskała naprawdę fajny okaz!


czwartek, 26 kwietnia 2012

Princi i Vögel- wydanie albańskie

Jak już wcześniej pisałam, wiele egzemplarzy w mojej kolekcji pojawiło się w sposób zupełnie niezaplanowany. Tak właśnie było z kolejną wersją albańską. Słowo „niezaplanowany” dobrze zresztą opisuje cały mój wyjazd do Kosowa pod koniec stycznia 2011r. Musiałam zastąpić kogoś, kto nie mógł pojechać, a sprawa wyszła bardzo pilnie, tak iż miałam raptem cztery dni na przygotowanie. Podróż do Kosowa obfitowała w emocje, bo Montenegro Airlines ni z tego ni z owego w drodze do Pristiny zrobiły międzylądowanie w Skopje, którego nie było w planie lotu i nie do końca było jasne, czy polecimy dalej, czy nie. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce, a tam przeżyłam szok, gdyż temperatura oscylowała w granicach -10, a na ulicach leżało jakieś 20cm śniegu! Kontrast z Czarnogórą był ogromny. Oczywiście warunki pogodowe nie odwiodły mnie od pomysłu spacerowania po mieście. Chciałam wykorzystać każdą chwilę, aby pożegnać się ze znanymi mi miejscami, powspominać trochę wydarzenia i ludzi, których spotkałam podczas poprzednich pobytów w Kosowie… ot, taka sentymentalna podróż. Na spacery wykorzystywałam każde wolne popołudnie i jeden z nich zawiódł mnie w okolice księgarni, w której byłam z M. w połowie października. Pomyślałam, że znowu kupię ze dwa egzemplarze albańskiego „Małego Księcia” do zachowania na wymianę. Sprzedawca nie mógł chyba zrozumieć tego konceptu, bo podał mi tylko jeden egzemplarz, a kiedy poprosiłam o drugą taką samą książkę, przez chwilę się zastanawiał, a potem z zaplecza przyniósł lekko sfatygowane wydanie w czarnej okładce, którego jeszcze nie miałam. Oczywiście natychmiast postanowiłam je kupić, ale jednocześnie poprosiłam o jeszcze jeden egzemplarz wydania tradycyjnego. Pan spojrzał dziwnie i próbował mi coś tłumaczyć po albańsku, ale w końcu zrezygnował, machnął ręką, podał mi wszystkie trzy książki i podliczył sumę. Pewnie jeszcze długo po moim wyjściu mamrotał cos na temat dziwnych „internationals”, ale co mi tam ;-)


wtorek, 24 kwietnia 2012

Mali Princ- wydanie czarnogórskie cyrylicą

W połowie stycznia 2011r. zdobyłam wydanie czarnogórskie w wersji cyrylicą. Było to podczas kolejnego służbowego wyjazdu do Podgoricy. Przywitała nas tam wręcz bajkowa pogoda, czyli 17 stopni, słońce, błękitne niebo, na ulicach palmy… i ciągle jeszcze bożonarodzeniowe dekoracje, bo w Czarnogórze obchodzi się święta w wersji prawosławnej, czyli Boże Narodzenie przypada na 8 stycznia. Ponieważ Podgorica do ogromnych miast nie należy, więc praktycznie każdy spacer prowadził w okolice centralnego placu z fontanną i położonej przy nim księgarni. A księgarnia to już teraz punkt obowiązkowy każdej mojej wizyty za granicą. Czasu nie było zbyt wiele, więc użyłam mojego perfekcyjnie wyuczonego zdania „trażim Mali Princ na crnogorskom”, które spowodowało, iż od razu zostałam zaprowadzona do właściwej półki. Na półce zaś oprócz wydania alfabetem łacińskim, które już mam, odkryłam też bardzo ładne wydanie cyrylicą. Tym razem się nie wahałam, kolekcja została natychmiast wzbogacona o tenże egzemplarz. 


Malienkij Princ- wydanie rosyjskie

Wydanie rosyjskie było zakupem internetowym, przy czym najwyraźniej żaden z moich tego typu zakupów nie może się obyć bez komplikacji. Z różnych przyczyn przesyłka szła bowiem tak długo, że zdążyłam się przeprowadzić do innej miejscowości. Awizo zaginęło, poczta nie potrafiła mojej książki odnaleźć i nie była skoro do współpracy. Kontakt ze sprzedającą był na szczęście bardzo miły, obiecała mi wyjaśnić sprawę. Nie wiem dokładnie, czy odnalazła tę samą przesyłkę, czy wysłała drugą książkę, ale w końcu po ponad miesiącu od zamówienia „Malienkij Princ” znalazł się w moich rękach. Wydanie jest zresztą bardzo charakterystyczne, bo ma absolutnie oryginalną okładkę, niepodobną do jakiejkolwiek innej. Nie mogę powiedzieć, żeby rysunek Małego Księcia mi się podobał, ale za to od razu widać, że pochodzi z Rosji. 


Pikku Prinssi- wydanie fińskie

Wydanie fińskie dostałam na początku stycznia 2011r. od mojego przesympatycznego niemieckiego kolegi z pracy G. Zadał on sobie sporo trudu, żeby je dla mnie uzyskać, bo specjalnie poprosił o zakup swojego syna, który mieszka w Finlandii. Bardzo mile mnie tym wszystkim zaskoczył. Fińska wersja okazała się kolejną, która całkowicie mnie pokonała językowo, nawet moja ukochana historia o lisie składa się z bliżej niezidentyfikowanych, do niczego niepodobnych i przeważnie długaśnych wyrazów. 


A kis Herzeg- wydanie węgierskie

W grudniu 2010r. trafił w moje ręce również „Mały Książę” po węgiersku. Przywiozła go z wyprawy na Węgry moja koleżanka K. Wyprawa odbyła się latem, ale jakoś ciągle nie było nam po drodze się spotkać (dzieli nas 80km), a chciałam jej osobiście podziękować- wysyłka pocztą zatem odpadała. Za każdym razem, kiedy już wydawało się, że spotkanie dojdzie do skutku, coś nam (a tak właściwie to zawsze mnie) stawało na drodze i sprawa zaczynała wyglądać kiepsko. W końcu K. odwiedziła moją mamę i podrzuciła dla mnie tę książkę, a ja podczas świątecznej wizyty u rodziców odebrałam ją sobie wreszcie. Ja w zamian przywiozłam jej pyszne kosowskie wino- swoją drogą historia lubi się powtarzać, bo wino stoi już trzeci miesiąc i czeka na przekazanie….


niedziela, 22 kwietnia 2012

Mali Princ- wydania serbskie

Wydania serbskie trafiły do mojej kolekcji w sposób wyjątkowo barwny. Cała historia zaczęła się w momencie, gdy w grudniu 2010r. drodze z Tirany utknęłam na ogarniętym śnieżycą lotnisku w Wiedniu i zamiast do Berlina musiałam polecieć prosto do Belgradu. Dodatkowo linie lotnicze zgubiły mój bagaż, więc w Belgradzie wylądowałam skulona z zimna, w tenisówkach, koszulce z krótkim rękawkiem i cieniutkiej kurteczce przeciwdeszczowej (przypominam, że w Tiranie było plus 17 stopni, za to w Belgradzie około zera…). Mój humor był w związku z tym wyjątkowo kiepski. Postanowiłam go sobie polepszyć wizytą w księgarni, choć nie liczyłam na powiększenie kolekcji, bo przecież miałam już wersję serbską. W księgarni okazało się, że dostępne jest inne wydanie, które oczywiście natychmiast zakupiłam i pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie mój manager J. (Swoją drogą J. uratował mi życie, bo przyleciał z zapasową ciepłą bluzą). Drugiego dnia pobytu J. namówił mnie na spacer po Terazije, gdzie od księgarni aż się roi. Był bardzo cierpliwy, gdy wskazywałam kolejne drzwi i piszczałam, że tam też chcę wejść- zresztą sam już chyba był ciekawy, ile jeszcze książek zakupię. To naprawdę niesamowite, ale prawie w każdej kolejnej księgarni natrafiałam na wersję, której jeszcze nie miałam, i to zarówno wydania zwykłym alfabetem, jak i cyrylicą. Późnym wieczorem miałam już cztery nowe książki, a J. pękał ze śmiechu.


Szkolenie się skończyło, znowu zostałam na pół dnia sama, więc z braku lepszych zajęć wybrałam się z aparatem fotograficznym na spacer po Belgradzie. Tym razem poszłam w drugą stronę, aż do cerkwi św. Savy i ze zdumieniem stwierdziłam, że przy głównej ulicy co kilkadziesiąt metrów jest księgarnia! Mało tego, na co większych placach stoją uliczni sprzedawcy z małymi stolikami pełnymi książek!!! Pokusa była zbyt wielka, aby się jej oprzeć. Muszę przyznać, że totalnie oszołomiła mnie ilość dostępnych serbskich wydań „Małego Księcia” i ich różnorodność. Moja kolekcja rosła w oszałamiającym tempie. Całości dopełnił zakup wypalanego ceramicznego zegara z wizerunkiem Małego Księcia. W efekcie końcowym wylatywałam z Serbii z bardzo oryginalnym bagażem podręcznym składającym się z kosmetyczki awaryjnej („survival kit”) uzyskanej od linii lotniczych, zegara oraz z „Małego Księcia” w dziesięciu różnych wersjach. Biorąc pod uwagę, że kilka książek kupowałam w więcej niż jednym egzemplarzu, ciężar bagażu podręcznego był nielichy. Uparłam się jednak zabrać go do kabiny- i jak się potem okazało całe szczęście, że tak uczyniłam, bo po raz kolejny śnieżyca uniemożliwiła wydostanie się z lotniska w Wiedniu i w końcu do Berlina wracałam pociągiem.


A od tego czasu do naszych dialogów z J. już na stałe weszło zdanie „nie jestem uzależniona, mogę z tym zerwać w każdej chwili” ;-)

Princi i Vögel- wydanie albańskie

Kolejnego albańskiego „Małego Księcia” kupiłam znowu trochę przez przypadek. Na początku grudnia 2010r. byliśmy na konferencji w Tiranie. Przedostatniego dnia późnym popołudniem wyszliśmy w piątkę na kolację. Było bardzo miło, a otoczenie i temperatura (grudniowy wieczór, a my na zewnątrz, dookoła palmy i kwiaty w donicach!!! a zaraz obok dekoracje bożonarodzeniowe… heh…) dawały nieźle się zrelaksować. W drodze powrotnej już pod samym hotelem J. mając na względzie moje szaleństwo w Macedonii zapytał mnie, czy chcę wejść do księgarni. Zdziwiłam się, gdzie on widzi księgarnię, bo staliśmy pod budynkiem opery. Ale miał rację, bo obok wejścia do opery było też wejście do księgarni i co ciekawe, była ona otwarta do 21:30. Chwilę się wahałam…. ale tylko chwilę, bo przecież te godziny otwarcia musiały być znakiem, że tam na mnie czekają haha (było ok.21:00). Od razu wyszukałam dział z książkami dla dzieci i w pierwszej chwili zauważyłam tylko takie wydanie, jakie już miałam z Kosowa. Już miałam się wycofać, ale zauważyłam, że w sam kąt stały wciśnięte jeszcze dwie niebieskie książeczki, które okazały się być wydaniem „Małego Księcia” sprzed kilku lat. Kontynuując strategię ze Skopje, postanowiłam, że kupię obie, żeby móc jedną sprzedać lub wymienić. No tak, ale w tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam albańskich lekë, bo na lotnisku wymieniłam tylko niewielką kwotę i już wydałam ją na kolację. Na szczęście pani w  księgarni mówiła nieźle po angielsku i zgodziła się przyjąć euro. Wyszłam zatem z księgarni z nowym egzemplarzem do kolekcji oraz portfelem pełnym albańskiej waluty, którą dostałam w ramach reszty.


Der Kleine Prinz Puzzlebuch- wydanie niemieckie

W połowie listopada 2010r. w mojej kolekcji pojawiła się kolejna perełka- tym razem książka po niemiecku w wersji „puzzle”. Sama historia Małego Księcia jest w niej uproszczona do czterech czy pięciu stron, ale za to ilustrujące je obrazki pocięte są na puzzle i umieszczone w grubych tekturowych ramkach. Coś fantastycznego!!! Książka trafiła do mnie dzięki uprzejmości mojego niemieckiego kolegi A., który wiedział, że zbieram „Małego Księcia” i zupełnie bezinteresownie postanowił mi sprawić przyjemność.


Maliot Princ- wydanie macedońskie

Drugie wydanie macedońskie pojawiło się w mojej kolekcji w listopadzie 2010r. Podczas krótkiego pobytu w Skopje wybrałam się do księgarni, bo wymyśliłam, że mogę przywieźć do Polski kilka egzemplarzy po macedońsku i albo wymienić się z innymi kolekcjonerami, albo je po prostu sprzedać i mieć dzięki temu fundusze na rozwijanie hobby. Do księgarni poszedł ze mną mój manager J., który koniecznie chciał zobaczyć, jaką minę będzie miała sprzedawczyni, jak kupię trzy takie same książki. Nie zawiódł się, bo pani patrzyła na mnie jak na stukniętą. Nie przeszkodziło jej to jednak podsunąć mi dodatkowo innego wydania- uczciwie mówiąc koszmarnie brzydkiego. Właściwie mój plan nie przewidywał w kolekcji więcej niż jednej wersji tego samego języka, ale z drugiej strony pomyślałam sobie, że tak może być jeszcze bardziej interesująco. Dokonałam zatem zakupu- ale grafika, który projektował tę ohydę, mam ochotę oblać taką samą brązową farbą, jaką umieścił na okładce!!!


Il Piccolo Principe- wydanie włoskie

Wydanie włoskie trafiło do mnie po sporym zamieszaniu. Obiecał mi je jeszcze w kwietniu mój szkocki znajomy A., który z racji kontaktów służbowych często przebywa we Włoszech. I faktycznie zakupił dla mnie tę książkę, po czym przywiózł ją w czerwcu na konferencję do Kosowa… i zapomniał mi ją dać. Później A. podróżował z tą książką przez pół Europy, a nawet zawlókł ją przypadkowo do Turcji, po czym… zgubił ją w Rzymie!!! Naprawdę wyjątkowa ironia. A. był jednak bardzo zdeterminowany, bo skoro obiecał mi tę książkę, to dostarczenie jej stało się sprawą honorową! W końcu spotkaliśmy się w listopadzie 2010r. w Kosowie, gdzie każde z nas przebywało w ramach innego projektu i wtedy dostałam od A. zakupiony kilka dni wcześniej egzemplarz nr 2. Nie muszę chyba dodawać, iż bardzo się ucieszyłam (a powiększenie kolekcji uczciliśmy toastem wzniesionym pysznym kosowskim piwem Peja, mniam mniam).


Mali Princ- wydanie bośniackie

Prosto z Czarnogóry sprawy służbowe zawiodły mnie do Bośni i Hercegowiny. Zaraz po przyjeździe do Sarajewa wybrałam się z aparatem na podbój miasta. Był już koniec października, więc dosyć szybko zaczynało się robić ciemno, a zatem musiałam się spieszyć. Już podczas poprzedniego, niestety bardzo krótkiego, pobytu w Sarajewie widziałam, jak wiele śladów tragicznej historii jest nadal widocznych w mieście i chciałam choć część tego uchwycić aparatem. Ślady po kulach na budynkach, chwytający ze serce pomnik dzieci Sarajewa, szeregi grobów, na których widnieje ta sama data… przez cały czas myślałam o tym, że kiedy to wszystko się działo, ja rozpoczynałam studia, pamiętam przecież reportaże ze słynnym palącym się budynkiem telewizji w tle, pamiętam informacje o odkryciu masakry w Srebrenicy, i wtedy to wszystko kompletnie mnie nie ruszało, było nierealne jak oglądanie filmu na video. Zupełnie inaczej zaczęłam na to patrzeć dopiero kiedy poznałam ludzi, którzy żyli w oblężonym Sarajewie i posłuchałam ich opowieści o sytuacjach, które ciężko sobie nawet wyobrazić. 
Ale wróćmy do Małego Księcia. Po zapadnięciu zmroku wybrałam się w stronę Bascarsija, sarajewskiej starówki, rozumując, że tam musi być jakaś księgarnia. Oczywiście zgubiłam się w wąskich i podobnych do siebie uliczkach, za to przy okazji wysłuchałam głośnych modlitw płynących z okolicznych minaretów i zobaczyłam przez płot rytualne obmywanie się i zdejmowanie butów przed wejściem do meczetu. Byłam też zachęcana do zakupu mnóstwa rzeczy w stylu cepeliowskiej ludowizny, albo dla odmiany gadżetów z napisem „Sarajevo” bądź wizerunkiem olimpijskiego Vučko (oni nadal są strasznie dumni z olimpiady w 1984r.). Co było do przewidzenia, na księgarnię natrafiłam dopiero na samym końcu, przy czym był to ewidentnie rodzaj muzułmańskiego klubu książki, bo młoda sprzedawczyni okutana była chustami od stóp po czubek głowy, a oprócz zajmowania się książkami, zanosiła co chwila małe szklaneczki z (chyba) čajem brodatym mężczyznom siedzącym przy okrągłych stoliczkach na półpiętrze i zawzięcie dyskutującym. Moje magiczne zdanie „trażim Mali Princ na bosanskom” okazało się pomocne, ale nie do końca konieczne, bo dziewczyna świetnie władała angielskim. W tymże angielskim wytłumaczyła mi, że w Bośni od niedawna nie wolno już płacić euro, a tylko w ich KM (konvertable mark). No świetnie, tylko skąd wziąć rzeczone KM, skoro wszystkie banki już pozamykane? Dziewczyna życzliwie poradziła mi, abym spróbowała wymienić pieniądze w recepcji jakiegoś większego hotelu, może się uda. Chyba tylko cudem nie pogubiłam się ponownie, odnalazłam hotel i wymieniłam pieniądze- przy czym pan w recepcji od razu zastrzegł, że w grę wchodzi tylko niewielka kwota, maksymalnie 10 euro. Cudem udało mi się także trafić z powrotem do tej księgarni, po czym kolejnym cudem uzyskana przeze mnie ilość KM była akurat wystarczająca na książkę. Ufff!!!!!


Mali Princ- serbskie wydanie 3D oraz wydanie czarnogórskie

W połowie października 2010r. poleciałam służbowo do Czarnogóry. W Podgoricy wylądowałam w niedzielę i od razu wyruszyłam na spacer, głównie w celu zlokalizowania księgarni. Ponieważ miasto nie jest szczególnie wielką metropolią, interesujący mnie budynek odkryłam bardzo szybko, niestety przez szyby nie dało się wypatrzeć, czy posiadają „Małego Księcia”. Drugiego dnia pobytu nie miałam okazji wybrać się do miasta, bo prowadziłam do późna zajęcia, ale trzeciego dnia popołudnie było wolne, więc nie zważając na ulewny deszcz ruszyłam w stronę księgarni. Początkowo próbowałam sama odkryć, gdzie w dziale dla dzieci leży „Mały Książę”, ale nic z tego nie wynikło. Kręciłam się tam na tyle długo, że w końcu podszedł do mnie jeden ze sprzedawców i zapytał, w czym może pomóc. Zaryzykowałam konwersację po angielsku, bo jakoś nie chciało mi się wysilać po serbsku. Chłopak odpowiedział, że niestety nie mają czarnogórskiego wydania „Małego Księcia”, ale niedaleko jest jeszcze jedna księgarnia, więc mogę tam spróbować. Podziękowałam i już miałam wychodzić, gdy na półce z albumami zobaczyłam wielka księgę z Małym Księciem na okładce. Ręce mi się same do niej wyrwały i okazało się, że jest to bardzo piękne wydanie po serbsku (w dodatku cyrylicą) z „ruchomymi” obrazkami 3D. Coś przepięknego! Słońce wstaje i zachodzi nad planetą Małego Księcia, owieczki chowają się w pudełkach, żmija wije się na pustyni, baobab „wstaje” z kartki… jednym słowem marzenie każdego kolekcjonera. Chwilę wahania przeżyłam spoglądając na cenę, bo mała nie była, ale szybko obliczyłam, że jeśli zrezygnuję z kilku kolacji to dam radę. Tak więc klamka zapadła, kupuję! Sprzedawca strasznie się zdziwił, chyba nie wyglądałam mu na kogoś szastającego pieniędzmi, a tu proszę, sukces. Zachwycony, z własnej inicjatywy zapakował książkę w kilka warstw papieru i folii, aby nie ucierpiała na deszczu i dołożył jeszcze nader gustowną reklamówkę w serduszka.


Upojona  nowym nabytkiem, nie odpuściłam jednak poszukiwań wersji czarnogórskiej. Dosyć trudno było znaleźć drugą księgarnię, ale po obejściu kilka razy tych samych uliczek (czy to jest normalne, żeby na ulicach rosły palmy???) w końcu się udało. Księgarnia robiła bardzo ponure wrażenie, które w dodatku potęgowały trzy panie siedzące za ladą i patrzące na mnie jak na wroga. Najwyraźniej swoim pojawieniem się przerwałam im nader interesującą konwersację. Jedna z pań raczyła zapytać mnie „da?”, więc czym prędzej porzuciłam zamiar posługiwania się angielskim i wydusiłam tylko „Mali Princ na crnogorskom”. Pani w łaskawości swojej odpowiedziała „imama”, po czym nakazała drugiej młodszej pani schylenie się i podanie niepozornej niebieskiej książeczki. Pozostała jeszcze tylko kwestia zapłaty, ale na szczęście w większości krajów bałkańskich istnieje zwyczaj wpisywania ceny książki ołówkiem na przedostatniej stronie, więc sama mogłam sprawdzić, jaką fortunę muszę wydać na to cudo. Tym razem tak źle nie było, odpowiednia ilość euro przefrunęła ponad ladą (nota bene- jakim cudem walutą Czarnogóry jest euro???) i w tym momencie panie całkowicie straciły zainteresowanie moją osobą, pogrążając się znowu w rozmowie. 


sobota, 21 kwietnia 2012

Princi i Vögel- wydanie albańskie

W połowie października 2010r. znowu byłam w Kosowie, tym razem w ramach innego projektu. Atmosfera była dosyć nerwowa, bo nie do końca wychodziło nam tak, jak sobie założyliśmy. Z kilkoma osobami z ekipy już ledwo mogłam wytrzymać. Desperacko potrzebowałam świeżego powietrza, a tu jak na złość cały czas padał deszcz i nie mogłam znaleźć nikogo, kto miałby ochotę na przechadzkę (wtedy jeszcze nie czułam się zbyt pewnie w Pristinie, bo jej skomplikowana zabudowa mocno utrudnia orientację w terenie). Postanowiłam w końcu wyruszyć sama, ale na swoje szczęście spotkałam tuż obok hotelu M., który wybierał się na pocztę. Chętnie zgodził się na dłuższy spacer. Szybko okazało się, że jest jeszcze bardziej zafascynowany Kosowem niż ja, zresztą spędził tam o wiele więcej czasu i ma o wiele większą wiedzę na temat historii, okolicy i lokalnych zwyczajów. Poszliśmy okrężną drogą, zahaczając najpierw o targ („firmowe” zegarki czy perfumy za 5 euro, ser i jogurt w wielkich plastikowych wiadrach, surowe indycze karczki prostu z wielkiego kartonu, mnóstwo kolorowych warzyw, owoców i przypraw, a nad tym unosząca się albańska muzyka pop- obłęd sam w sobie). Już wcześniej zdążyłam M. opowiedzieć, że zbieram „Małego Księcia”, więc kiedy mijaliśmy malutką księgarnię zapytał, czy chcę wejść. W sumie miałam już kosowską wersję, ale zanim zdążyłam zareagować, M. był już  w środku i ucinał sobie pogawędkę z właścicielem (typowo tamtejsze podejście do sprawy). I okazało się, że mają wydanie „Princi i Vögel” inne od wcześniej przeze mnie zakupionego, bo z Tirany. Oczywiście nie mogłam nie kupić. W sklepie był jeszcze jakiś kolega sprzedawcy i zdziwionym tonem o coś go zapytał, na co ten odpowiedział „for collection”. No tak, pewnie tamten dziwił się, po co cudzoziemcowi książka po albańsku. Uśmiechnęłam się i potwierdziłam, że do kolekcji. No proszę, najwyraźniej takich jak ja jest całkiem sporo!


Malý Princ- wydanie czeskie

Wydanie czeskie zawdzięczam M. Widziała fotki mojej kolekcji wstawiane regularnie na portalu społecznościowym i pewnego dnia napisała do mnie z pytaniem, czy chciałabym wersję czeską. Oczywiście, że chciałam!!! Nie wiem dokładnie, jak M. zdobyła tę książkę, ale kilkanaście dni później zadzwoniła do mnie, że przesyłka jest już do odebrania. Trochę głupio wyszło, bo z różnych powodów ciągle się mijałyśmy i nie mogłam odebrać książki, ale w końcu M. przekazała ją przez naszego wspólnego znajomego. Ależ była radość!


Malý Princ- wydanie słowackie

Pod koniec września 2010r. byliśmy organizatorami konferencji dla ludzi z kilkunastu krajów. Konferencja miała dla nas sporą wartość merytoryczną, ale zależało nam także na budowaniu relacji osobistych, bo z tymi ludźmi współpracujemy na co dzień, choć nie zawsze bezpośrednio. Wieczorami odbywały się zatem regularnie „spotkania integracyjne” w większym lub mniejszym gronie. Podczas jednego z tych spotkań pochwaliłam się moją rosnącą kolekcją. Kolega I. ze Słowacji zaoferował przysłanie mi ich wersji książki. Nie do końca wzięłam sprawę poważnie, bo był to już zaawansowany etap wieczoru ;-) ale I. dotrzymał słowa, i to w ekspresowym tempie! Już po tygodniu otrzymałam przesyłkę ze Słowacji z pięknym egzemplarzem książki „Malý Princ”.


Lille Prinsen- wydanie szwedzkie

O znalezienie kolejnej wersji poprosiłam moją kuzynkę G., która od wielu lat mieszka w Szwecji. Była akurat ku temu okazja, bo zbliżało się w rodzinie wesele, na które my obie także byłyśmy zaproszone. Na pewno G. zaskoczona była moim mailem, bo od kilku lat praktycznie nie miałyśmy kontaktu, ale zareagowała bardzo życzliwie, znalazła dla mnie wersję szwedzką i przywiozła ją ze sobą do Polski. W ten oto sposób pewnego lipcowego wieczora stałam się szczęśliwą posiadaczką „Lille Prinsen”. (Przy okazji- nie przepadam za tego typu imprezami, ale muszę przyznać, że to akurat wesele było naprawdę świetne. Dawno się tak dobrze nie bawiłam!) 


Regulus- wydanie łacińskie

Ten egzemplarz uzyskałam banalnie, latem 2010r. przez księgarnię internetową, choć nie obyło się bez komplikacji. Linka do księgarni podesłała mi koleżanka K. Mieli w ofercie naprawdę sporo języków, aż ciężko się było zdecydować. Najpierw zamówiłam wersję arabską, wychodząc założenia, że tam raczej się nie wybiorę, więc osobiście zakupu nie dokonam. Dokonałam przelewu i czekałam. Po kilku tygodniach status zamówienia nadal brzmiał „oczekuje na realizację”, więc zaczęłam wysyłać zaniepokojone maile. Po jakimś czasie uzyskałam odpowiedź, że nie da się sprowadzić książki arabskiej, ale jeśli chcę, to mogę sobie wybrać inną wersję językową. W pierwszej chwili chciałam im odpisać coś niemiłego, ale machnęłam ręką i wybrałam wersję łacińską, bo tej także nie kupię w kraju pochodzenia ;-) I w ten oto sposób „Regulus” stał się częścią mojej kolekcji. (nota bene-  księgarnia wersji arabskiej nadal nie usunęła z oferty!)


Princi i Vögel- wydanie kosowskie

Podczas tej samej konferencji w Pristinie w czerwcu 2010r. postanowiłam, że „upoluję” wersję albańską. Mieszkaliśmy w samym centrum miasta w tzw. „Grand Hotelu” (jak ktoś się wyraził „the most badly named hotel in Europe”)- relikcie epoki komunistycznej, o stylu, standardzie i mentalności z lat 70-tych ale za to cenach jak najbardziej aktualnych (o mało mnie szlag nie trafił, gdy okazało się, że za noc w śmierdzącym papierosami, brudnym pokoju, gdzie nic nie działało, pościel była dziurawa, kontakty wypadały ze ścian, a grzyb i smród w łazience powalał, ten hotel inkasował 65 euro!). Tuż obok jest główny deptak, przy deptaku zaś księgarnie. Była niedziela, więc księgarnie niestety zamknięte, ale i tak na wystawie jednej z nich wypatrzyłam „Princi i Vögel”. Przy pierwszej okazji następnego dnia pogalopowałam w kierunku tejże księgarni i stałam się szczęśliwą posiadaczką „Małego Księcia” po albańsku wydanego w Kosowie, w dodatku z dołączoną płytą CD. Przyznam, że do tej pory jej nie odsłuchałam, ale może kiedyś…. ;-)


Küçük Prens- wydanie tureckie

Ta książka trafiła do mnie w bardzo ciekawy sposób. Podczas mojego pobytu w Turcji w październiku 2009r. poznałam A., który jest wysoko postawionym urzędnikiem tureckiego MSW. Jest to facet naprawdę z klasą, spokojny, kulturalny, z którym można rozsądnie porozmawiać na wiele tematów. W maju 2010r. pojechałam na konferencję do Warszawy i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu spotkałam tam A. ! Przywitaliśmy się serdecznie, ale bez dłuższej rozmowy, bo bardzo się w tamtym momencie spieszyłam. Wieczorem po konferencji wydawana była oficjalna kolacja „na stojąco”, podczas której można było nieźle się pogubić, bo brało w niej udział kilkaset osób. W jednej z nisz spotkałam znowu A. i jego przełożonego. Większość wieczoru spędziliśmy razem, dosiadł się do nas jeszcze jeden Jordańczyk (no dobra, to ja go zaczepiłam bo jakiś taki samotny był), mój niemiecki kolega i co jakiś czas podchodził ktoś z Polski. Rozmowa przeskakiwała z tematu na temat, między innymi pochwaliłam się, że zbieram od jakiegoś czasu różnojęzyczne wydania „Małego Księcia”, co wzbudziło spore zainteresowanie i musiałam dokładnie wyliczyć, jakie wersje już mam.
Minęło kilka tygodni i pojechałam na konferencję do Kosowa. W przerwie podszedł do mnie reprezentant Turcji i przekazał mi małą paczuszkę, mówiąc, że jest to przesyłka od A. Kompletnie się nie domyśliłam, co to może być, więc tym większa była moja radość i zaskoczenie, gdy okazało się, że A. przesłał mi „Małego Księcia” po turecku. Oczywiście wysłałam natychmiast do A. maila z podziękowaniem, bo swoim gestem sprawił mi ogromną przyjemność. W odpowiedzi dowiedziałam się, że nie dla każdego by to zrobił, ale ja okazałam im tyle szacunku i życzliwości, że taki gest rozumie się samo przez się. J To było naprawdę miłe!!!


piątek, 20 kwietnia 2012

Väike Prints- wydanie estońskie

Hobby wciągnęło mnie na dobre. Zaczęłam chwalić się moją skromną jeszcze kolekcją na kilku portalach, a także zostawiać posty z prośbą o namiary na wydania w innych językach.  Odzew był dosyć spory. Jedną z osób, która zaoferowała pomoc, była moja koleżanka z liceum E. Okazało się, że ma ona możliwość zdobycia wersji estońskiej, bo bywała w tym kraju i ma tam znajomych. Skwapliwie skorzystałam z okazji, i tak oto za pośrednictwem E. i jej przyjaciółki w czerwcu 2010r. „Mały Książę” został importowany prosto z Estonii. Oczywiście zajrzałam do środka, ale skończyło się na oglądaniu obrazków, bo język mnie pokonał- nie da się niestety zrozumieć ani słowa. 


Micul Print- wydanie rumuńskie

Niecierpliwie szukałam sposobów szybkiego powiększenia kolekcji. Tych kilka egzemplarzy, które udało mi się zdobyć, to było stanowczo za mało. Przypomniałam sobie, że kolega z pracy ma rodzinę w Rumunii. Normalnie pewnie bym się krępowała poprosić, ale byłam jak w amoku. Zapytałam S., czy przy okazji kontaktów z rodziną mógłby poprosić o zdobycie egzemplarza do mojej kolekcji. Wydawał się nieco zdziwiony, ale obiecał zapytać. Rodzina okazała się bardzo pomocna i w ekspresowym tempie przesłała rumuńskiego „Małego Księcia”, którego S. przyniósł mi do pracy. Mój pisk radości chyba zdziwił wiele osób, a przy okazji wszyscy dowiedzieli się o moim hobby, bo chwaliłam się książką jak dziecko. 


Wydanie chińskie

Chińskiego „Małego Księcia” (a właściwie wydanie podwójne, chińsko-angielskie) wypatrzyłam w maju 2010 r. na niemieckim e-Bay’u za całkiem rozsądne pieniądze. Problem polegał na tym, że nie mam tam konta, a dokonanie przelewu międzynarodowego straszliwie podwyższyłoby koszt transakcji. Poprosiłam zatem niemieckiego kolegę Ch., aby kupił tę książkę dla mnie, oczywiście ze zwrotem kosztów. Wszystko poszło bardzo sprawnie i już po tygodniu mogłam cieszyć się nowym nabytkiem do kolekcji.


El Principito- wydanie meksykańskie

Wydanie meksykańskie było sporą niespodzianką, choć zamysł nieco popsuła Poczta Polska. Jak zwykle wykazałam się kompletnym brakiem czujności ;-) Był maj 2010r.  Jeden z moich przyjaciół P. zapytał mnie na gg o potwierdzenie adresu, pod którym mieszkam, a ja zrobiłam to automatycznie, nie wnikając w cel. Po jakimś czasie P. pyta mnie, czy przesyłka już doszła. Zrobiłam wielkie oczy, bo o żadnej przesyłce nie było mi nic wiadomo. W ten sposób niespodzianka się wydała, bo już wiedziałam, że przesyłka nadejdzie. I faktycznie, kilka dni później do moich rąk trafił „El Principito”. To była radość!!!



Mali Princ- wydanie chorwackie

Przed wylotem do Zagrzebia w kwietniu 2010r. obiecałam sobie, iż przywiozę stamtąd chorwackiego „Małego Księcia”. Nie przewidziałam jednak, że moje plany znacznie się skomplikują. W drodze na lotnisko w Berlinie otrzymałam informację, że z powodu chmury pyłu wulkanicznego mój lot się nie odbędzie. Trudno, zawróciłam do pracy i poinformowałam mojego managera J. w Zagrzebiu, że nie dolecę na spotkanie. Jemu jednak bardzo na tym spotkaniu zależało (trudno się dziwić, termin gonił a nasz dokument nadal daleki był od ideału), więc uparł się, żebym przebukowała bilet na następny dzień i spróbowała jednak dolecieć. Faktycznie, następnego dnia się udało. W efekcie dobowego przesunięcia zostało nam jednak bardzo mało czasu na pracę nad dokumentem, więc J. zagonił nas do pracy trwającej do późnych godzin nocnych. Około północy łaskawie pozwolił nam na odwrót do hotelu, ale zażądał naszej obecności najpóźniej o 8:30 następnego dnia, bo po południu wracaliśmy już do swoich krajów. Właściwie w tym momencie pożegnałam się z myślą o „Małym Księciu”. Jednak w drodze do hotelu odkryłam księgarnię otwieraną o godz. 8 rano i postanowiłam spróbować szczęścia. Warowałam pod księgarnią już sporo przed ósmą i musiałam wyglądać na niezłego desperata, skoro w pewnym momencie otworzyły się drzwi i pan zapytał, w czym może mi pomóc. Moim perfekcyjnym ;-) serbskim wyjaśniłam, czego poszukuję. Niestety, okazało się, że pan nie ma „Małego Księcia”, ale oczywiście może go dla mnie sprowadzić, tyle tylko, że na następny dzień… Kompletnie mnie to nie urządzało, ale pan okazał się na tyle sympatyczny, że pokazał mi, gdzie w okolicy jest jeszcze jedna księgarnia otwierana o tak wczesnej godzinie. Faktycznie, tam już mieli „Małego Księcia”… ale ja oczywiście nie miałam chorwackich kun, bo jakoś nie przyszło mi do głowy wymienić pieniądze. W księgarni euro płacić nie mogłam, więc skończyło się na galopie do najbliższej mjenacznicy, szybkiej wymianie, galopie do księgarni, zakupie i kolejnym galopie do hotelu żeby zdążyć dołączyć do grupy udającej się właśnie do biura. Ufff, cała spocona i zadyszana wyglądałam lekko nieprofesjonalnie, ale grunt, że plan się powiódł!!!


Mali Princ- wydanie serbskie

W styczniu 2010r. miałam okazję spędzić kilka dni w  Belgradzie. Leciałam tam z bijącym sercem, bo już mój pierwszy pobyt na Bałkanach zaszczepił we mnie fascynację tym regionem, kulturą, mentalnością i językami. Miałam tam spędzić trzy dni na konferencji. Serbia przywitała mnie strasznym mrozem i przenikliwym zimnym wiatrem, jednak siedzenie w hotelu było dla mnie nie do pomyślenia. Razem z kolegą E. z Bośni wyszliśmy przejść się Terazije- główną i najbardziej reprezentacyjną ulicą Belgradu. Było nam jednak tak strasznie zimno, iż po około 40 minutach skończyło się nasze bohaterstwo i E. zaproponował pójście do kina. W Serbii filmy na szczęście lecą po angielsku, tylko z serbskimi napisami- a zresztą nawet gdyby film był dubbingowany, to dałoby się sporo zrozumieć, więc uznałam to za niezły pomysł. W holu kina odbywał się właśnie noworoczny kiermasz książek i przechodząc obok jednego ze stoisk zauważyłam śliczne błękitne wydanie „Małego Księcia” po serbsku. Jednak nie było czasu na zakupy, bo seans już się zaczynał, a gdy wyszliśmy z kina, to stoiska z książkami były niestety pozamykane. Wróciłam tam jednak następnego dnia po południu- tym razem brnąc w paskudnej śnieżnej zawiei- i kupiłam tę książkę. I od tego momentu wpadłam na dobre…..


Maliot Princ- wydanie macedońskie

Zakup tej książki pod koniec marca 2010r. związany był z pierwszym poważniejszym testem mojej umiejętności języka serbskiego (oczywiście w Macedonii mówi się obecnie po macedońsku, ale ze względu na nie tak dawne czasy jugosłowiańskie dogadanie się po serbsku nie stanowi problemu. Prawdę mówiąc po polsku też by się dało bo języki są podobne, ale postanowiłam być twarda). Po zakończeniu trzydniowej konferencji w Skopje miałyśmy z M. pół dnia na połażenie po mieście. Hotel znajdował się w części albańskiej, ale tylko kilkanaście minut zajmowało przejście przez słynny kamienny most i znalezienie się w części „europejskiej”, wyjątkowo paskudnej niestety. (Skopje zostało pod koniec lat 60-tych poważnie zniszczone przez trzęsienie ziemi i całą część miasta po tej stronie mostu zbudowano w betonowym, socjalistycznym stylu lat 70-tych. Teraz próbuje się coś z tym zrobić, ale łatwo nie jest). W księgarni chciałam najpierw znaleźć „Małego Księcia” sama, ale ciężko mi było zrozumieć, jaką logiką kierowano się przy podziale książek na poszczególne półki. Próbowałam zagadnąć panią po angielsku, ale najwyraźniej nie rozumiała. Zatem wytężyłam szare komórki i skonstruowałam zdanie „Trażim Mali Princ na makedonskom”, na co pani odpowiedziała „Imama” i przyniosła mi cienką granatową książeczkę. Zdołałam jeszcze zapytać „Koliko koszta”, na co pani litościwie pokazała mi wypisaną na okładce książki ołówkiem cenę. Wysupłałam stosowną ilość macedońskich denarów i w ten sposób wzbogaciłam kolekcję o pierwszy egzemplarz pisany cyrylicą. Nawet usiłowałam go czytać w samolocie, ale samozaparcia starczyło mi jedynie na ukochaną historię o lisie (swoją drogą w wersjach bałkańskich to wszędzie jest lisica!).


The Little Prince- wydanie brytyjskie

Właściwie od tej książki zaczęła się kolekcja, choć jej zakup był w sumie przypadkiem. Był listopad 2009r. Razem z moim amerykańskim managerem J. chodziłam po centrum Zagrzebia, korzystając z wolnego dnia i podziwiając starówkę i rynek. Wtedy J. wymyślił, żebyśmy weszli do księgarni, bo chciałby koniecznie kupić „The Balkan Ghosts”, książkę opisującą Jugosławię i pokazującą drogę do jej rozpadu. W pierwszej księgarni tej pozycji nie było, ale skierowali nas gdzie indziej, później jeszcze gdzie indziej… aż w końcu trafiliśmy to wielkiej dwupoziomowej księgarni „Algorytm”, gdzie J. wreszcie znalazł upragnioną książkę. W czasie, gdy on czekał w kolejce do kasy, ja z nudów oglądałam sobie leżące na stosach książki i odkryłam „The Little Prince”. Kupienie go to był właściwie impuls, ale cieszyłam się jak dziecko.


(A tak przy okazji- „The Balkan Ghosts” też kupiłam. Świetna książka. Polecam wszystkim interesującym się przyczynami gwałtownych zmian w tamtej części Europy. U nas wyszła niedawno pod tytułem „Bałkańskie upiory”.)

Der kleine Prinz- wydanie niemieckie

Wydanie niemieckie postanowiłam kupić sobie w jakiś czas po otrzymaniu wydania francuskiego, wtedy jeszcze bez pomysłu, aby tworzyć kolekcję. Miałam zwyczaj po każdym zdanym egzaminie sprawiać sobie jakąś drobną przyjemność- za pierwszym razem była to płyta Simona&Garfunkela, na których „chorowałam” w tamtym czasie, potem piękne drewniane pióro, a później właśnie niemiecki „Mały Książę”. Oczywiście mogłam go kupić kiedykolwiek indziej, ale satysfakcja nie byłaby ta sama!


Natomiast niemiecki „Hörbuch” był prezentem od mojego niemieckiego przyjaciela F. Tak naprawdę spotkaliśmy się tylko trzy razy, ale wiele wieczorów przegadaliśmy na Skype, wymieniliśmy dziesiątki maili, miałam wrażenie, że znamy się od zawsze. To była prawdziwa, piękna przyjaźń pełna zrozumienia dla niedoskonałości drugiej osoby, pełna humoru, pełna ciepła. Jesteśmy nadal w kontakcie, nadal wspaniale się rozumiemy, ale nasze drogi już bardzo mocno się rozeszły. 

Le Petit Prince- wydanie francuskie

Jako dziecko miałam gdzieś upchnięte w szafce z książkami wydanie polskie. Byłam strasznym molem książkowym, więc i tę książkę przeczytałam, jednak o wiele za wcześnie, aby zrozumieć jej znaczenie. Kompletnie mi się nie podobała, a w dodatku smutno się kończyła. Więc przez wiele lat kurzyła się na półce w tylnym rzędzie razem z innymi niezbyt lubianymi książkami.


Dopiero kiedy byłam na pierwszym roku studiów, „Mały Książę” do mnie powrócił. Stało się to na lektoracie j. francuskiego. Mieliśmy za zadanie przetłumaczyć długaśny fragment tej książki, ten o rysunku słonia zjedzonego przez węża. Francuski w tamtym czasie szedł mi jak po grudzie, więc sprytnie wymyśliłam, że znajdę polską wersję i będę mieć pół problemu z głowy. I faktycznie, znalazłam swoją polską książeczkę, a jak już zaczęłam ją czytać, to pochłonęłam całą. A potem przeczytałam jeszcze raz. I niesamowicie mnie zafascynowała. Wzruszyła mnie historia z lisem, zadumała opowieść o królu i szczurze, rozbawiła trafność stwierdzenia o wodzie w tabletkach i o sklepach z przyjaciółmi.
O swojej fascynacji napisałam mojej francuskiej koleżance, którą poznałam kilka lat wcześniej podczas wymiany szkolnej. Jakiś czas później dostałam przesyłkę ze Strasburga, a w niej francuskie wydanie Małego Księcia, a do tego jeszcze kalendarz i plakat. To była ogromna radość!!! Plakat wisiał nad moim łóżkiem przez całe studia (a niedawno odnalazłam go i zamierzam powiesić w naszym nowym domu!).