niedziela, 27 maja 2012

Il Piccolo Principe i The Little Prince- wydanie włoskie i wydanie angielskie

Zgodnie ze złożoną sobie obietnicą, w lutym 2012 powróciłam do genewskiej księgarni „Payot”. Miałam bardzo mało czasu, bo spieszyłam się w drodze z biura na lotnisko, ale nie mogłam sobie odmówić tej drobnej przyjemności. Już wcześniej dokładnie poznałam rozkład półek i rozmieszczenie interesujących mnie książek, w szybkim tempie zatem porwałam wydanie włoskie i już zmierzałam do kasy, gdy ujrzałam przepiękne kolekcjonerskie wydanie angielskie (złocone brzegi kartek, twarda okładka z obwolutą). Nie mogłam od niego oderwać i wzroku, więc w efekcie zamiast planowanej jednej zakupiłam dwie książki. A potem już tylko sprint do autobusu, na lotnisku oddanie cięższego o dwie książki bagażu i wyczekiwany lot w kierunku Polski!



piątek, 25 maja 2012

The Little Prince- wydanie angielskie

W lutym 2012r. wzbogaciłam się o jeszcze jedno wydanie angielskie. Tak naprawdę to szukałam wydań gruzińskich i miałam nadzieję dodać coś nowego do kolekcji po wizycie w sporej księgarni międzynarodowej w Tbilisi. Niestety, krótki spacer po mroźnej, oblodzonej i ciemnej ulicy Rustaveli nie przyniósł upragnionego łupu, bo akurat książki po gruzińsku „wyszły”. Wypatrzyłam za to wydanie angielskie, którego wcześniej nie miałam i postanowiłam, że będzie moją nagrodą pocieszenia za trud wieczornych poszukiwań. 


wtorek, 22 maja 2012

Der kleine Prinz- wydanie niemieckie

Zakup kolejnego wydania niemieckiego był „produktem ubocznym” mojego buszowania w internecie w poszukiwaniu rozmaitych wersji polskich. Spodobała mi się jego prosta okładka w nietypowy sposób przedstawiająca tylko kontury Księcia na jednolitym tle. Przy okazji stwierdziłam, że wcześniejsza „klątwa” została chyba wreszcie przełamana, bo wszystkie zakupione w sieci książki dotarły do mnie bez problemów. Może więc jednak przekonam się do takiego sposobu powiększania kolekcji?


niedziela, 20 maja 2012

Mały Książę- pięć wydań polskich

Po kilku tygodniach pobytu z dala od domu złamałam moją dotychczasową kolekcjonerską zasadę i zaczęłam buszować po internecie w poszukiwaniu kolejnych książek do kolekcji. Co ciekawe, chyba na zasadzie kontrastu z zagranicą i tęsknoty za czymś dobrze mi znanym, zainteresowały mnie przeróżne wydania polskie. Oczywiście już wcześniej widziałam, że jest ich mnóstwo, ale dopiero teraz wpadłam „w ciąg” wynajdowania coraz to nowych wersji po polsku. W ten oto sposób w połowie lutego 2012r. stałam się posiadaczką dodatkowych pięciu, bardzo się od siebie różniących wydań. I coś mi mówi, że a tym nie poprzestanę, ale oczywiście przyjemność trzeba stopniować.






środa, 16 maja 2012

Wydanie gruzińsko/angielskie

Kolejnym wydaniem, jakie trafiło do moich rąk, była wersja gruzińsko-angielska. Prosto z Genewy poleciałam bowiem do Gruzji. Już pierwszy dzień spędzony w Tbilisi oszołomił mnie całkowicie, zupełnie obcy świat wdzierał się w mój umysł z całą intensywnością. Usiłowałam pojąć mnóstwo rzeczy na raz- kompletnie obcy alfabet, dzikie zasady ruchu ulicznego (jak się szybko zorientowałam gruziński kodeks drogowy zaczyna się od stwierdzenia „większy ma zawsze rację”. I na tym stwierdzeniu właściwie się kończy), dziwna i wyprana z kolorów zabudowa ulic. Dodatkowo zmęczenie i silna infekcja gardła spowodowały, że czułam się z lekka w nie swojej bajce. Mimo wszystko zamarzyło mi się wzbogacenie kolekcji, jednak z uwagi na brak w okolicy księgarni szanse na to były dosyć nikłe. Na szczęście podczas spaceru do banku natrafiłyśmy z koleżanką I. na ulicznego sprzedawcę książek. Ja nie byłam się w stanie z nim dogadać (gruziński to inny poziom abstrakcji, a na tamten moment mój rosyjski był jeszcze mocno zardzewiały), więc I. zaoferowała się załatwić sprawę. W pierwszej chwili co prawda pan stwierdził, iż „Małego Księcia” na stanie nie posiada, ale kiedy obiecałyśmy wrócić za 20 minut zmienił zdanie i zaoferował, że książkę załatwi. I rzeczywiście, po niecałej pół godzinie stałam się właścicielką bardzo sympatycznego dwujęzycznego wydania.


wtorek, 15 maja 2012

Der Chly Prinz i Malienkij Princ – wydanie w dialekcie berneńskim i wydanie po rosyjsku

W styczniu 2012r. rozpoczęła się moja wielka przygoda związana z najdłuższym i najdalszym jak do tej pory wyjazdem za granicę. Pierwszym przystankiem na drodze w daleki świat była Genewa, gdzie spędziłam prawie tydzień. W ciągu dni roboczych pracowałam do późna, aby pozałatwiać wszelkie formalności, więc o wędrówce po mieście mogłam tylko pomarzyć. Na szczęście dwa dni weekendu miałam tylko dla siebie. Pomimo przenikliwego zimna zdecydowałam się na długa pieszą wędrówkę po mieście z aparatem. Po drodze natrafiłam na dużą i świetnie zaopatrzoną księgarnię „Payot”. Wybór książek w kilku językach aż oszałamiał. A że było tam przyjemnie cieplutko, spędziłam dobre półtorej godziny na przeglądaniu zawartości półek. Odkryłam „Małego Księcia” w sześciu lub siedmiu językach, jednak ograniczony zapas gotówki nie pozwolił mi na zakupowe szaleństwo. Zdecydowałam się na wydanie w dialekcie berneńskim, bo jak by nie patrzeć znajdowałam się w Szwajcarii i głupio by było przepuścić taką okazję, a po dłuższym wahaniu dorzuciłam jeszcze bardzo oryginalnie wydaną wersję rosyjską. Obiecałam sobie, że jeszcze kiedyś do tej księgarni wrócę i dźwigając swój łup udałam się na dalsze zwiedzanie Genewy. Tę sześciogodzinną wyprawę przypłaciłam potem poważną infekcją gardła, ale nie żałuję, bo przepiękne uliczki starej części miasta, widoki znad Jeziora Genewskiego oraz Mont Blanc w tle w pełni zrekompensowały późniejsze nieprzyjemności.



niedziela, 13 maja 2012

Patara uplistuli- wydanie gruzińskie

Gruziński „Mały Książę” przybył do mnie w styczniu 2012r.….... z Bułgarii. Stało się to za sprawą mojej wspaniałej bułgarskiej koleżanki B., która miała okazję obserwować w Norwegii moją żywiołową reakcję na świeżo otrzymaną książkę w dialekcie wiedeńskim. Niezła mieszanka, prawda? B. pojechała na kilka dni służbowo do Tbilisi i udało jej się znaleźć dla mnie wydanie gruzińskie. Książka jest absolutnie niesamowita, bo graficznie mieszają się w niej dwie wersje- oryginalna i gruzińska. W tekście zachowane są wszystkie ilustracje autora, ale poza tym ma kilkanaście kolorowych stron, na których niektóre sceny z książki narysowane są ponownie, tym razem z kolorytem lokalnym. No a dodatkowo fascynujący jest gruziński alfabet, kompletnie niepodobny do tego, co wcześniej znałam. 



El Principito- wydanie argentyńskie

Książka z Argentyny jest chyba jak do tej pory największą niespodzianką w mojej kolekcji. Pisałam już kiedyś, że na kilku portalach społecznościowych umieściłam prośbę o pomoc w powiększaniu zbioru, bo jednak do wielu krajów raczej sama nie dotrę. Wpisy te klika razy zadziałały, ale zdążyłam już o nich zapomnieć, bo od dawna nie wywołały żadnej reakcji. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu w grudniu 2011r. dostałam wiadomość z pytaniem o adres, bo A. jest w Buenos Aires i pamiętając moją prośbę kupiła dla mnie książkę. Było to dla mnie absolutne zaskoczenie, gdyż nie mogę powiedzieć, aby z A. wcześniej łączyły mnie jakaś szczególnie bliska znajomość czy sympatia. Tym bardziej jednak doceniłam jej pamięć i gest. Argentyński „Mały Książę” przybył do mnie pod koniec grudnia i pięknie wkomponował się w dotychczasowy zbiór. 


piątek, 11 maja 2012

Le Petit Prince i Le Petit Prince- La planète de l’Astronome- wydania francuskie

W związku z niepohamowanym pędem do powiększania kolekcji znakiem firmowym wielu moich podróży staje się poranny jogging po obcych miastach, którego metą jest księgarnia. Tak właśnie było podczas mojego listopadowego wyjazdu do Brukseli. Plan pobytu miałam jak zwykle strasznie napięty, w dodatku ogromnie się stresowałam koniecznością wygłoszenia prezentacji przed bardzo wymagającą grupą międzynarodowych ekspertów, więc dopiero ostatniego poranka, gdy emocje opadły, mogłam zająć się polowaniem na książki. W czasie poprzedniego pobytu w Brukseli wytropiłam już księgarnię, więc cel porannego biegu był jasno określony, musiałam jednak ściśle trzymać się ram czasowych, bo jak wiadomo samolot raczej nie zaczeka… Wystartowałam zatem z hotelu jeszcze po ciemku, dotarłam pod księgarnię mocno zziajana i spocona, prawie biegiem ruszyłam między półki… i tu jak zwykle o mało nie nastąpiła katastrofa, bo ogromnie ciężko było się zdecydować, które wydanie zakupić. Rozsądek zwyciężył i z żalem odłożyłam dwa przepiękne ale absurdalnie drogie wydania, decydując się na wersję dużo skromniejszą. W ramach pocieszenia dorzuciłam jeszcze „wariację na temat”, czyli książeczkę stylizowaną na oryginalnego „Małego Księcia”, jedną z cyklu opisującego jego przygody na różnych planetach (na których w oryginale niekoniecznie był). Nie jestem fanką takich wydawnictw, ale jedno jako ciekawostkę warto mieć. Po dokonaniu zakupów znowu zaczęłam poruszać się galopem i dzięki temu zgodnie z planem zdążyłam na autobus jadący na lotnisko. 


Mały Książę- dwa wydania polskie

W październiku i listopadzie 2011r. zasiliłam moją kolekcję również o dwa wydania polskie. Polskich edycji jest wiele i pewnie dziwnym się może wydać, dlaczego akurat te dwie wzbudziły moje zainteresowanie. Hm, pierwsza z nich dlatego, że jest o wiele starsza ode mnie, bo wydano ją w 1967 roku i ma specyficzny klimat książek z tamtych lat- płócienna oprawa, szycie, grube kartki, staranny druk, nawet charakterystyczny zapach farby i kurzu. Druga książeczka jest jej przeciwieństwem- cieniutka, papier prawie gazetowy, czarno-białe ilustracje… ale za to bardzo oryginalna okładka, która od razu rzuciła mi się w oczy pośród wielu prawie takich samych wydań. Zapewne ten „polski dział” kolekcji będę jeszcze uzupełniać, ale raczej nie nastąpi to szybko, bo pozostaję wierna zasadzie „podróżowej”.



Den lille Prinsen i The Little Prince- wydanie norweskie i wydanie brytyjskie

Nie przepadam za lataniem i lotniskami, każdy wyjazd to dla mnie stres, a skomplikowane i czasochłonne procedury strasznie mnie wkurzają. Nie mam jednak za bardzo wyjścia i latam samolotami dosyć często. W październiku 2001r. to latanie wreszcie się do czegoś przydało- natrafiłam na porządną, dużą i nieźle zaopatrzoną księgarnię na lotnisku w Oslo. Wracałam strasznie zmęczona z tygodniowego wyjazdu na północ Europy, loty miałam zabukowane w sposób absurdalny, ale jedyny możliwy (Kirkenes-Oslo-Kopenhaga-Berlin, łącznie ponad 12 godzin lotu i jeszcze perspektywa dojazdu do domu z Berlina, wrrrrrr…..), zmęczona byłam strasznie, a w dodatku rozpoczęłam dzień od sprzeczki z panią w hotelu- jednym słowem humor pod psem. I w takiej właśnie sytuacji objawiła się przede mną lotniskowa księgarnia. Czasu do kolejnego lotu miałam mnóstwo, więc postanowiłam sobie trochę pooglądać kolorową zawartość półek. Pierwszym zdziwieniem była wielkość księgarni (jak na standardy lotniskowe wręcz oszałamiająca!), a drugą zakres dostępnej literatury (bo z reguły na lotnisku nabyć można co najwyżej kolorowe magazyny i niezbyt ambitne czytadła). Na „Małego Księcia” w pięknym granatowym wydaniu brytyjskim natrafiłam bardzo szybko, natomiast po wersję norweską musiałam udać się do filii w hali odlotów. Bardzo miły sprzedawca pomógł mi odliczyć odpowiednią ilość koron norweskich (niemałą niestety, no ale Norwegia to ogólnie jest bardzo drogi kraj!) i mój bagaż podręczny zasilony został dwoma nowymi książkami do kolekcji. Hm, może powinnam zatem jednak choć trochę polubić lotniska?




czwartek, 10 maja 2012

Den lille Prinsen- wydanie norweskie

Z tą książką wiąże się historia, w którą aż trudno uwierzyć. Pod koniec września 2011r. byłam służbowo kilka dni na północy Norwegii, w małym miasteczku Kirkenes niedaleko granicy z Rosją. Standardowo miałam bardzo niewiele czasu na cokolwiek poza pracą, ale pierwszego dnia zaraz po przyjeździe udało mi się kosztem obiadu wykroić godzinkę na szybki marsz po tzw. centrum (czyli tak naprawdę dwóch głównych ulicach). Najpierw znalazłam jedną księgarnię, która wyglądała bardzo obiecująco, ale niestety brak w niej było „Małego Księcia”. Na szczęście sprzedawczyni była na tyle miła, że wskazała mi drugą księgarnię, sprytnie zakamuflowaną w centrum handlowym. Niestety, tam „Małego Księcia” też nie było, a sprowadzenie go miało zająć kilka dni. Smutno mi się zrobiło, ale cóż, mówi się trudno. Już miałam wychodzić, gdy sprzedawca powiedział, że widzi, iż bardzo mi na tej książce zależy (no jasne, że bardzo!), więc może mi przywieźć z domu swój używany egzemplarz, bo już go nie potrzebuje. Bardzo byłam zaskoczona, ale oczywiście wyraziłam wobec niej spory entuzjazm. Dwa dni później z lekkim niepokojem udałam się do tej księgarni ponownie i faktycznie chłopak dotrzymał słowa!!! Mało tego, jeszcze przepraszał, że egzemplarz jest nieco podniszczony i stanowczo odmówił wzięcia jakiejkolwiek zapłaty! Miałam ochotę go ucałować, ale taki spontaniczny odruch nie byłby chyba odpowiednio zrozumiany, więc tylko podziękowałam mu gorąco jakieś 30 razy i z wielkim uśmiechem powróciłam do hotelu. 


wtorek, 8 maja 2012

Da klane Prinz- wydanie w dialekcie wiedeńskim

Nigdy nie jest za późno na naukę! Dzięki hobby i ja dowiaduję się wielu nowych rzeczy. Wiedzieliście, że istnieje coś takiego, jak oficjalny dialekt wiedeński? Ja nie miałam o tym pojęcia, a już na pewno do głowy by mi nie przyszło, że w tym dialekcie są wydawane książki. Jednak we wrześniu 2011r. przybył do mnie Mały Książę prosto z Wiednia i przekonałam się, jak zabawny jest to język. Przy okazji odkryłam sztuczkę- w wersji pisanej chwilami ciężko się domyślić, o co chodzi, ale gdy się przeczyta głośno, tekst nabiera prawie niemieckiego brzmienia i wszystko staje się jasne! Książkę przywiózł mi mój austriacki przyjaciel B. i nie wiem, kto z nas bawił się lepiej- ja usiłując wypowiedzieć przedziwne łamańce językowe, czy on, rodowity Wiedeńczyk, obserwując moje wysiłki.


sobota, 5 maja 2012

Wersja kurdyjska

Historia książki przywiezionej dla mnie z Holandii miała swój dalszy ciąg w lipcu 2011r. R. najwyraźniej przejął się moja kolekcją i z własnej inicjatywy lub może za podszeptem K. znalazł dla mnie plik z wersją „Małego Księcia” po kurdyjsku. Egzemplarze w normalnym książkowym wydaniu podobno praktycznie nie istnieją, więc wersja cyfrowa jest w tej sytuacji równie cenna jak papierowa.
Przy okazji samodzielnie wyszukałam w internecie kilka wersji pdf (łotewska, wietnamska, baskijska), ale szybko doszłam do wniosku, że jednak to nie to. Nic nie zastąpi prawdziwej książki przywiezionej z miejsca, w którym mówi się danym językiem! Wyjątkiem w mojej kolekcji pozostanie zatem plik kurdyjski, bo był prezentem ze szczerego serca. 


De kleine Prins- wydanie niderlandzkie

W czerwcu 2011r. moja kolekcja powiększyła się o wydanie niderlandzkie. Stało się to za sprawą mojej koleżanki K., która pojechała do Holandii za głosem serca J Razem ze swoim Mężczyzną R. odbywała różne wycieczki po kraju tulipanów, aż w końcu natrafili również na księgarnię. I w tejże księgarni zakupili piękne wydanie niderlandzkie, które kilka tygodni później dotarło do mnie. Wreszcie była okazja do przekazania czekającego już od pół roku wina (tak, tak- K. to ta sama wspaniała osoba, od której dostałam wydanie węgierskie!) oraz poplotkowania o tym i owym ;) 


piątek, 4 maja 2012

Mali Princ i Mali Kraljevic- wydania chorwackie

Kolejne cztery wydania chorwackie pojawiły się w mojej kolekcji w wyniku jednego popołudnia spędzonego w Zagrzebiu pod koniec maja 2011r. „Moja” konferencja skończyła się wczesnym popołudniem, większość uczestników od razu wylatywała, a ja musiałam sobie jakoś „zorganizować” resztę czasu w taki sposób, żeby nie siedzieć i nie rozpamiętywać złamanego serca.... (złamanego oczywiście nie  sensie damsko-męskim, ale w związku z końcem bałkańskiego projektu, w który zaangażowana byłam przez ostatnie półtora roku!) A cóż lepszego na złamane serce niż oddanie się namiętności? W Zagrzebiu księgarnie czynne są do godz. 20:00 i podobnie jak w Belgradzie jest ich mnóstwo, więc miałam idealne warunki do poszukiwania „Małego Księcia”. Obiektywnie patrząc, muszę przyznać, że Zagrzeb jest najpiękniejszym i najbardziej zadbanym ze wszystkich znanych mi bałkańskich stolic- nawet często porównywany jest do Wiednia- niestety, to właśnie czyni go dla mnie miastem najmniej atrakcyjnym, bo brakuje w nim „bałkańskiej nuty”, czegoś nieokreślonego ale bardzo bardzo klimatycznego. To miasto jest dla mnie trochę jak plastikowa lalka- śliczna i kolorowa ale bez duszy. Nie zmienia to faktu, że miło było pospacerować po pięknie odnowionych ulicach w centrum i zaglądać po kolei do kilkunastu księgarni. W większości z nich sprzedawcy mówili świetnie po angielsku, w niektórych używałam mojego „perfekcyjnego” chorwackiego i jakoś to szło. Udało mi się nawet zagadać ulicznego sprzedawcę książek używanych, który wyszperał dla mnie jedną książkę. Efektem końcowym są cztery wydania Małego Księcia- dwa o dosyć standardowych okładkach, natomiast dwa bardzo oryginalne. Pierwszy raz spotkałam się też z tłumaczeniem tytułu nie zawierającym słowa „Princ” tylko „Kraljevic”.
PS- Po raz kolejny droga zakupionych przeze mnie książek do Polski się skomplikowała, chmura pyłu wulkanicznego doprowadziła do zamknięcia lotniska w Berlinie, więc ja poleciałam do Hannoveru a mój bagaż.... kto wie, kto wie......
PS2- Mój bagaż oprócz Hannoveru zwiedził dodatkowo Monachium i Poznań, ale cały i z nieuszkodzoną zawartością powrócił do mnie :)



czwartek, 3 maja 2012

Wydanie z Izraela

Przepiękne wydanie z Izraela było prezentem-niespodzianką od M., która była tam na wakacjach. Książkę przywiózł mi na konferencję do Zagrzebia w maju 2011r. nasz manager J., okraszając wszystko oczywiście drobnymi złośliwymi komentarzami i wspominając moje zakupowe szaleństwo w Belgradzie (no fakt, tam przeszłam samą siebie- ale czy to moja wina, że Serbowie mają tyle ślicznych i przede wszystkim oryginalnych edycji?). Naszej rozmowie przysłuchiwało się mnóstwo osób, więc teraz już ogólnie jestem znana jako maniak. Ale z drugiej strony fajnie być zapamiętanym jako człowiek z pasją!


Swoją drogą J. zapytał mnie kiedyś, ile mam wydań polskich. I bardzo się zdziwił, gdy odpowiedziałam, że jedno. Bo faktycznie tak jest. Nie czuję potrzeby uzupełniania zbioru wszelkimi możliwymi edycjami. Bardzo ważne jest dla mnie, iż za każdą książką stoi jakaś historia związana z konkretnym miejscem lub ludźmi. Do tej pory tylko kilka egzemplarzy zamówiłam przez internet i są one ładnymi, ale najmniej wartościowymi elementami kolekcji. Prawie wszystkie książki pochodzą z miejsc, w których albo ja sama osobiście byłam, albo był w nich ktoś znajomy, kto zadał sobie trud znalezienia „Małego Księcia” specjalnie dla mnie. I to jest piękne.

środa, 2 maja 2012

Le Petit Prince- wydanie francuskie

Podczas tego samego pobytu w Brukseli w maju 2011r. powiększyłam kolekcję o kolejną perełkę- francuskojęzyczne wydanie „carrousel”, czyli „karuzela”. Książka jest tak skonstruowana, że można ją rozłożyć, związać ze sobą tylną i przednią okładkę i uzyskać w ten sposób coś w rodzaju lampionu z trójwymiarowymi obrazkami. Cudo! Zakup tej książki zmęczył mnie okrutnie, bo przemierzyłam na pieszo co najmniej dwukrotnie w tę i z powrotem całą okolicę Grand Place, usiłując odnaleźć księgarnię „wygooglowaną” w internecie. Oczywiście jak już ją odnalazłam, to okazało się, że miałam ją przez cały czas prawie pod samym nosem, tyle, że była dość niepozorna na tle innych sklepów i wejście nie rzucało się w oczy.


W brukselskich księgarniach wypatrzyłam też kilka innych wersji Małego Księcia- i to zarówno po francusku, jak i po niderlandzku, jednak jak już wspomniałam jest to drogie miasto i na szaleństwa porównywalne z belgradzkimi nie bardzo mogłam sobie pozwolić. Z bólem serca musiałam pozostawić na półkach kilka naprawdę pięknych okazów, ale pocieszam się, że wszystko wskazuje na to, iż jeszcze co najmniej kilka razy zawitam w Brukseli, więc mogę za każdym razem kupować jedno wydanie (a przy okazji będę miała gdzie się podziać zamiast siedzieć smętnie na lotnisku!).

The Little Prince- wydanie brytyjskie

W maju 2011r. sprawy służbowe zawiodły mnie do Brukseli. Nie przepadam za tym miastem, bo jest drogie, brudne i ogólnie nieprzyjazne, ale z drugiej strony mam tam kilkoro dobrych znajomych, więc mimo wszystko cieszyłam się na ten wyjazd. Zaraz pierwszego dnia spotkałam się z B., przyjaciółką jeszcze z czasów studenckich, która w Brukseli mieszka od kilku lat. Pochodziłyśmy sobie po mieście, pogadałyśmy o wszystkich możliwych sprawach, wpadłyśmy na przepyszne lody i na koncert chóru- mnóstwo atrakcji jak na jedno popołudnie! Podczas spaceru B. pokazała mi małą księgarnię angielskojęzyczną, oczywiście zamkniętą, bo była niedziela. Księgarnia znajdowała się jakieś trzy przecznice od mojego hoteliku, więc następnego ranka potruchtałam tam, aby przejrzeć zawartość półek z książkami dla dzieci i młodzieży. Przeczucie mnie nie myliło- udało mi się odkryć wydanie brytyjskie, którego wcześniej nie miałam, natychmiast zatem dokonałam jego zakupu.


wtorek, 1 maja 2012

Wydanie perskie

Czy ja już pisałam, że nad moimi zakupami internetowymi krąży chyba jakieś fatum?  Wydanie perskie „Małego Księcia” już od jakiegoś czasu obserwowałam na Allegro i w marcu 2011r. po sprzedaży wersji serbskich postanowiłam nieco zaszaleć. Dokonałam odpowiedniej procedury i czekałam na przesyłkę. A tu przesyłka nie nadchodzi i nie nadchodzi…. W końcu po dobrych dwóch tygodniach jest upragnione awizo! Okazało się, że pomimo mojej mailowej informacji o nowym adresie do wysyłki sprzedająca przesłała książkę na stary adres w poprzedniej miejscowości. Na całe szczęście kilka dni wcześniej załatwiliśmy z pocztą przekierowywanie wszystkich przesyłek na nasz nowy adres i dzięki temu książka jednak dotarła. Cieszy oko pięknymi „robaczkami” na okładce, które niestety są dla mnie nie do odcyfrowania, ale obrazek wskazuje niezbicie, że mamy do czynienia z Małym Księciem prosto z Iranu. (PS- tym razem byłam już mądrzejsza i nie popełniłam tego błędu co przy wydaniu arabskim- nauczona doświadczeniem tu już przewracam kartki w odpowiednią stronę!).


Malkijat Princ- wydanie bułgarskie

Wydanie bułgarskie zdobyłam do swojej kolekcji w marcu 2011r. „Zdobyłam” to zresztą bardzo dobre słowo, bo po raz kolejny potrzebne było sporo wysiłku, żeby powiększyć zbiór. W sprawach służbowych poleciałam do Sofii i jak to zwykle bywa wszystkie trzy dni wyjazdu były tak zaplanowane, że na ewentualne sprawy prywatne, zwiedzanie itp. kompletnie nie było czasu. Ja jednak jestem uparta. Zaraz po przylocie dowiedziałam się w hotelu, iż dwie przecznice dalej jest mała księgarnia otwarta od wczesnych godzin porannych. Bladym świtem udałam się zatem w jej kierunku, rezygnując w związku z tym ze śniadania i ignorując mało przyjemną deszczową aurę. Niestety, cały wysiłek prawie poszedł na marne, gdyż okazało się, że nie mają „Małego Księcia”. Byłam strasznie rozczarowana i musiało to być mocno po mnie widać, bo młoda, sympatyczna sprzedawczyni łamanym angielskim zaczęła mi tłumaczyć, że niedaleko jest jeszcze jedna księgarnia i powinnam tam spróbować. Niestety, jej wyjaśnienia, dokąd muszę pójść, były kompletnie nieprzydatne, bo posługiwała się nazwami miejscowych budynków, które mi nic nie mówiły. W tym momencie już miałam zrezygnować, ale dziewczyna powiedziała mi, żebym chwilę poczekała, po czym zniknęła na zapleczu. Naprawdę osłupiałam, gdy po chwili wróciła z planem Sofii wydrukowanym z Internetu, na którym zaznaczyła mi, jak muszę iść do tej drugiej księgarni. Podziękowałam (ha! w ramach studiów językowych zdążyłam ustalić, że po bułgarsku mówi się „błagodaria”) i z planem w ręku popędziłam do drugiej księgarni. Łatwo nie było, bo akurat ta część miasta była cała rozkopana i przedzierałam się przez jakieś dziwne miejsca, ale jednak dotarłam do całkiem sporej księgarni „Helikon”, gdzie bułgarskiego „Małego Księcia” mieli dowolną ilość. Uszczęśliwiona dokonałam zakupu, ale nawet nie zdążyłam go porządnie obejrzeć, bo była już najwyższa pora, aby biegiem wracać do hotelu. Na umówione służbowe spotkanie wpadłam dosłownie w ostatniej sekundzie, ale jednak zdążyłam. Dopiero późnym wieczorem na spokojnie obejrzałam sobie nowy nabytek i z zadowoleniem stwierdziłam, że misję mogę uznać za uwieńczoną sukcesem.