PS. A obie wersje bośniackie mają absolutnie nietypowe okładki, na
których strój Małego Księcia przypomina tradycyjny strój ludowy Bośniaków.
Naprawdę ciekawostka!
BYŁ SOBIE PEWNEGO RAZU MAŁY KSIĄŻĘ, KTÓRY ZAMIESZKIWAŁ PLANETĘ NIEWIELE WIĘKSZĄ OD NIEGO SAMEGO I KTÓRY BARDZO POTRZEBOWAŁ PRZYJACIÓŁ...

niedziela, 29 kwietnia 2012
Mali Princ- wydania serbskie i bośniackie
Konferencja w Sarajewie w marcu 2011r. dała mi okazję do powiększenia
zbioru o kolejne cztery bałkańskie wersje. Bardzo czekałam na ten wyjazd, bo po
Pristinie to właśnie Sarajewo najbardziej fascynuje mnie z wszystkich miejsc na
Bałkanach. Trudno jest opisać atmosferę tego miasta, w którym mieszają się
religie, narodowości, kultury i języki. Ciężko jest mówić o jego najnowszej
historii, o ponad trzyletnim oblężeniu, którego ślady do dziś widać na murach i
w ludziach. A jednocześnie nie sposób nie ulec jego magii. Dlatego tuż po
przylocie, pomimo strasznego zmęczenia (żeby zdążyć na poranny samolot z
Berlina musiałam zrezygnować ze snu poprzedniej nocy) od razu wybrałam się na
spacer, najpierw sama, a potem z D., J., i M., którzy przylecieli późniejszym
lotem. Zlokalizowałam kilka księgarni, które jednakże były zamknięte, bo jak by
nie patrzeć była niedziela. Sporo cierpliwości kosztowała mnie konieczność
odczekania do wtorkowego popołudnia, kiedy skończyliśmy wcześniej i wreszcie
był czas na zakupowe szaleństwo. Tym razem miałam jeszcze pewnego „bonusa”-
dzięki D., która świetnie włada miejscowym językiem, nie musiałam wysilać się
na moje magiczne zdanie. Po raz kolejny J. pękał ze śmiechu i komentował moje
poczynania podczas ostatnich kilku wyjazdów, ale jednocześnie sam wskazywał mi
księgarnie, których nie zauważyłam. Dzięki D. zaszłam też do antykwariatu (sama
bym się nie odważyła) i zdobyłam starsze wydanie po serbsku. Ogólnie wynik
spaceru był bardzo satysfakcjonujący- dwie książki po bośniacku i dwie po
serbsku, a obecność dobrych przyjaciół dodatkowo uprzyjemniła „polowanie”.
Oczywiście nadal zdecydowanie twierdzę, że nie jestem uzależniona, ale gdy
wyjeżdżałam z Sarajewa, zawartość mojej walizki chyba nieco temu przeczyła ;-)
piątek, 27 kwietnia 2012
Wydanie arabskie
Pojawienie się u mnie wydania arabskiego było konsekwencją grudniowych
spacerów z J. po Belgradzie i mojego ówczesnego książkowego szaleństwa. Widząc,
że naprawdę jestem zafascynowana tą książką, J. uruchomił swoje tajemnicze
kontakty w Egipcie i sprowadził dla mnie egzemplarz „Małego Księcia” po arabsku
(swoją drogą okazało się, że J. zdążył wyprowadzić się z Kairu zaledwie na
kilka tygodni przed potężną falą rewolucyjnych zamieszek, która ogarnęła
miasto- to się nazywa wyczucie czasu!). Książkę przywiózł mi w marcu 2011r. na
konferencję do Sarajewa, a ja dałam pokaz niezbyt wysokiej inteligencji, bo
głośno zdziwiłam się, jaka uboga graficznie jest okładka. No tak, zapomniałam
jedynie o takim drobnym szczególe, iż po arabsku książki czyta się w drugą
stronę, więc to, co uznałam za ubogą stronę tytułową, było w rzeczywistości
końcem książki. Ale co tam, odrobina
śmiechu nikomu nie zaszkodzi- grunt, że moja kolekcja zyskała naprawdę fajny
okaz!
czwartek, 26 kwietnia 2012
Princi i Vögel- wydanie albańskie
Jak już wcześniej pisałam, wiele egzemplarzy w mojej kolekcji pojawiło
się w sposób zupełnie niezaplanowany. Tak właśnie było z kolejną wersją
albańską. Słowo „niezaplanowany” dobrze zresztą opisuje cały mój wyjazd do
Kosowa pod koniec stycznia 2011r. Musiałam zastąpić kogoś, kto nie mógł
pojechać, a sprawa wyszła bardzo pilnie, tak iż miałam raptem cztery dni na
przygotowanie. Podróż do Kosowa obfitowała w emocje, bo Montenegro Airlines ni
z tego ni z owego w drodze do Pristiny zrobiły międzylądowanie w Skopje,
którego nie było w planie lotu i nie do końca było jasne, czy polecimy dalej,
czy nie. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce, a tam przeżyłam szok, gdyż
temperatura oscylowała w granicach -10, a na ulicach leżało jakieś 20cm śniegu!
Kontrast z Czarnogórą był ogromny. Oczywiście warunki pogodowe nie odwiodły
mnie od pomysłu spacerowania po mieście. Chciałam wykorzystać każdą chwilę, aby
pożegnać się ze znanymi mi miejscami, powspominać trochę wydarzenia i ludzi,
których spotkałam podczas poprzednich pobytów w Kosowie… ot, taka sentymentalna
podróż. Na spacery wykorzystywałam każde wolne popołudnie i jeden z nich zawiódł
mnie w okolice księgarni, w której byłam z M. w połowie października.
Pomyślałam, że znowu kupię ze dwa egzemplarze albańskiego „Małego Księcia” do
zachowania na wymianę. Sprzedawca nie mógł chyba zrozumieć tego konceptu, bo
podał mi tylko jeden egzemplarz, a kiedy poprosiłam o drugą taką samą książkę,
przez chwilę się zastanawiał, a potem z zaplecza przyniósł lekko sfatygowane
wydanie w czarnej okładce, którego jeszcze nie miałam. Oczywiście natychmiast
postanowiłam je kupić, ale jednocześnie poprosiłam o jeszcze jeden egzemplarz
wydania tradycyjnego. Pan spojrzał dziwnie i próbował mi coś tłumaczyć po
albańsku, ale w końcu zrezygnował, machnął ręką, podał mi wszystkie trzy
książki i podliczył sumę. Pewnie jeszcze długo po moim wyjściu mamrotał cos na
temat dziwnych „internationals”, ale co mi tam ;-)
wtorek, 24 kwietnia 2012
Mali Princ- wydanie czarnogórskie cyrylicą
W połowie stycznia 2011r. zdobyłam wydanie czarnogórskie w wersji
cyrylicą. Było to podczas kolejnego służbowego wyjazdu do Podgoricy. Przywitała
nas tam wręcz bajkowa pogoda, czyli 17 stopni, słońce, błękitne niebo, na
ulicach palmy… i ciągle jeszcze bożonarodzeniowe dekoracje, bo w Czarnogórze
obchodzi się święta w wersji prawosławnej, czyli Boże Narodzenie przypada na 8
stycznia. Ponieważ Podgorica do ogromnych miast nie należy, więc praktycznie
każdy spacer prowadził w okolice centralnego placu z fontanną i położonej przy
nim księgarni. A księgarnia to już teraz punkt obowiązkowy każdej mojej wizyty
za granicą. Czasu nie było zbyt wiele, więc użyłam mojego perfekcyjnie
wyuczonego zdania „trażim Mali Princ na crnogorskom”, które spowodowało, iż od
razu zostałam zaprowadzona do właściwej półki. Na półce zaś oprócz wydania
alfabetem łacińskim, które już mam, odkryłam też bardzo ładne wydanie cyrylicą.
Tym razem się nie wahałam, kolekcja została natychmiast wzbogacona o tenże
egzemplarz.
Malienkij Princ- wydanie rosyjskie
Wydanie rosyjskie było zakupem internetowym, przy czym najwyraźniej
żaden z moich tego typu zakupów nie może się obyć bez komplikacji. Z różnych
przyczyn przesyłka szła bowiem tak długo, że zdążyłam się przeprowadzić do
innej miejscowości. Awizo zaginęło, poczta nie potrafiła mojej książki odnaleźć
i nie była skoro do współpracy. Kontakt ze sprzedającą był na szczęście bardzo
miły, obiecała mi wyjaśnić sprawę. Nie wiem dokładnie, czy odnalazła tę samą
przesyłkę, czy wysłała drugą książkę, ale w końcu po ponad miesiącu od
zamówienia „Malienkij Princ” znalazł się w moich rękach. Wydanie jest zresztą
bardzo charakterystyczne, bo ma absolutnie oryginalną okładkę, niepodobną do
jakiejkolwiek innej. Nie mogę powiedzieć, żeby rysunek Małego Księcia mi się
podobał, ale za to od razu widać, że pochodzi z Rosji.
Pikku Prinssi- wydanie fińskie
Wydanie fińskie dostałam na początku stycznia 2011r. od mojego
przesympatycznego niemieckiego kolegi z pracy G. Zadał on sobie sporo trudu,
żeby je dla mnie uzyskać, bo specjalnie poprosił o zakup swojego syna, który
mieszka w Finlandii. Bardzo mile mnie tym wszystkim zaskoczył. Fińska wersja
okazała się kolejną, która całkowicie mnie pokonała językowo, nawet moja
ukochana historia o lisie składa się z bliżej niezidentyfikowanych, do niczego
niepodobnych i przeważnie długaśnych wyrazów.
A kis Herzeg- wydanie węgierskie
W grudniu 2010r. trafił w moje ręce również „Mały Książę” po węgiersku.
Przywiozła go z wyprawy na Węgry moja koleżanka K. Wyprawa odbyła się latem,
ale jakoś ciągle nie było nam po drodze się spotkać (dzieli nas 80km), a
chciałam jej osobiście podziękować- wysyłka pocztą zatem odpadała. Za każdym
razem, kiedy już wydawało się, że spotkanie dojdzie do skutku, coś nam (a tak
właściwie to zawsze mnie) stawało na drodze i sprawa zaczynała wyglądać
kiepsko. W końcu K. odwiedziła moją mamę i podrzuciła dla mnie tę książkę, a ja
podczas świątecznej wizyty u rodziców odebrałam ją sobie wreszcie. Ja w zamian
przywiozłam jej pyszne kosowskie wino- swoją drogą historia lubi się powtarzać,
bo wino stoi już trzeci miesiąc i czeka na przekazanie….
niedziela, 22 kwietnia 2012
Mali Princ- wydania serbskie
Wydania serbskie trafiły do mojej kolekcji w sposób wyjątkowo barwny.
Cała historia zaczęła się w momencie, gdy w grudniu 2010r. drodze z Tirany
utknęłam na ogarniętym śnieżycą lotnisku w Wiedniu i zamiast do Berlina
musiałam polecieć prosto do Belgradu. Dodatkowo linie lotnicze zgubiły mój
bagaż, więc w Belgradzie wylądowałam skulona z zimna, w tenisówkach, koszulce z
krótkim rękawkiem i cieniutkiej kurteczce przeciwdeszczowej (przypominam, że w
Tiranie było plus 17 stopni, za to w Belgradzie około zera…). Mój humor był w
związku z tym wyjątkowo kiepski. Postanowiłam go sobie polepszyć wizytą w
księgarni, choć nie liczyłam na powiększenie kolekcji, bo przecież miałam już
wersję serbską. W księgarni okazało się, że dostępne jest inne wydanie, które
oczywiście natychmiast zakupiłam i pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie
mój manager J. (Swoją drogą J. uratował mi życie, bo przyleciał z zapasową
ciepłą bluzą). Drugiego dnia pobytu J. namówił mnie na spacer po Terazije,
gdzie od księgarni aż się roi. Był bardzo cierpliwy, gdy wskazywałam kolejne
drzwi i piszczałam, że tam też chcę wejść- zresztą sam już chyba był ciekawy,
ile jeszcze książek zakupię. To naprawdę niesamowite, ale prawie w każdej
kolejnej księgarni natrafiałam na wersję, której jeszcze nie miałam, i to
zarówno wydania zwykłym alfabetem, jak i cyrylicą. Późnym wieczorem miałam już
cztery nowe książki, a J. pękał ze śmiechu.
Szkolenie się skończyło, znowu zostałam na pół dnia sama, więc z braku
lepszych zajęć wybrałam się z aparatem fotograficznym na spacer po Belgradzie.
Tym razem poszłam w drugą stronę, aż do cerkwi św. Savy i ze zdumieniem
stwierdziłam, że przy głównej ulicy co kilkadziesiąt metrów jest księgarnia!
Mało tego, na co większych placach stoją uliczni sprzedawcy z małymi stolikami
pełnymi książek!!! Pokusa była zbyt wielka, aby się jej oprzeć. Muszę przyznać,
że totalnie oszołomiła mnie ilość dostępnych serbskich wydań „Małego Księcia” i
ich różnorodność. Moja kolekcja rosła w oszałamiającym tempie. Całości dopełnił
zakup wypalanego ceramicznego zegara z wizerunkiem Małego Księcia. W efekcie
końcowym wylatywałam z Serbii z bardzo oryginalnym bagażem podręcznym
składającym się z kosmetyczki awaryjnej („survival kit”) uzyskanej od linii
lotniczych, zegara oraz z „Małego Księcia” w dziesięciu różnych wersjach.
Biorąc pod uwagę, że kilka książek kupowałam w więcej niż jednym egzemplarzu,
ciężar bagażu podręcznego był nielichy. Uparłam się jednak zabrać go do kabiny-
i jak się potem okazało całe szczęście, że tak uczyniłam, bo po raz kolejny
śnieżyca uniemożliwiła wydostanie się z lotniska w Wiedniu i w końcu do Berlina
wracałam pociągiem.
A od tego czasu do naszych dialogów z J. już na stałe weszło zdanie
„nie jestem uzależniona, mogę z tym zerwać w każdej chwili” ;-)
Princi i Vögel- wydanie albańskie
Kolejnego albańskiego „Małego Księcia” kupiłam znowu trochę przez
przypadek. Na początku grudnia 2010r. byliśmy na konferencji w Tiranie.
Przedostatniego dnia późnym popołudniem wyszliśmy w piątkę na kolację. Było
bardzo miło, a otoczenie i temperatura (grudniowy wieczór, a my na zewnątrz,
dookoła palmy i kwiaty w donicach!!! a zaraz obok dekoracje bożonarodzeniowe…
heh…) dawały nieźle się zrelaksować. W drodze powrotnej już pod samym hotelem
J. mając na względzie moje szaleństwo w Macedonii zapytał mnie, czy chcę wejść
do księgarni. Zdziwiłam się, gdzie on widzi księgarnię, bo staliśmy pod
budynkiem opery. Ale miał rację, bo obok wejścia do opery było też wejście do
księgarni i co ciekawe, była ona otwarta do 21:30. Chwilę się wahałam…. ale
tylko chwilę, bo przecież te godziny otwarcia musiały być znakiem, że tam na
mnie czekają haha (było ok.21:00). Od razu wyszukałam dział z książkami dla
dzieci i w pierwszej chwili zauważyłam tylko takie wydanie, jakie już miałam z
Kosowa. Już miałam się wycofać, ale zauważyłam, że w sam kąt stały wciśnięte
jeszcze dwie niebieskie książeczki, które okazały się być wydaniem „Małego
Księcia” sprzed kilku lat. Kontynuując strategię ze Skopje, postanowiłam, że
kupię obie, żeby móc jedną sprzedać lub wymienić. No tak, ale w tym momencie
uświadomiłam sobie, że nie mam albańskich lekë, bo na lotnisku wymieniłam tylko
niewielką kwotę i już wydałam ją na kolację. Na szczęście pani w księgarni mówiła nieźle po angielsku i
zgodziła się przyjąć euro. Wyszłam zatem z księgarni z nowym egzemplarzem do
kolekcji oraz portfelem pełnym albańskiej waluty, którą dostałam w ramach
reszty.
Der Kleine Prinz Puzzlebuch- wydanie niemieckie
W połowie listopada 2010r. w mojej kolekcji pojawiła się kolejna
perełka- tym razem książka po niemiecku w wersji „puzzle”. Sama historia Małego
Księcia jest w niej uproszczona do czterech czy pięciu stron, ale za to
ilustrujące je obrazki pocięte są na puzzle i umieszczone w grubych tekturowych
ramkach. Coś fantastycznego!!! Książka trafiła do mnie dzięki uprzejmości
mojego niemieckiego kolegi A., który wiedział, że zbieram „Małego Księcia” i
zupełnie bezinteresownie postanowił mi sprawić przyjemność.
Maliot Princ- wydanie macedońskie
Drugie wydanie macedońskie pojawiło się w mojej kolekcji w listopadzie
2010r. Podczas krótkiego pobytu w Skopje wybrałam się do księgarni, bo
wymyśliłam, że mogę przywieźć do Polski kilka egzemplarzy po macedońsku i albo
wymienić się z innymi kolekcjonerami, albo je po prostu sprzedać i mieć dzięki
temu fundusze na rozwijanie hobby. Do księgarni poszedł ze mną mój manager J.,
który koniecznie chciał zobaczyć, jaką minę będzie miała sprzedawczyni, jak
kupię trzy takie same książki. Nie zawiódł się, bo pani patrzyła na mnie jak na
stukniętą. Nie przeszkodziło jej to jednak podsunąć mi dodatkowo innego
wydania- uczciwie mówiąc koszmarnie brzydkiego. Właściwie mój plan nie
przewidywał w kolekcji więcej niż jednej wersji tego samego języka, ale z
drugiej strony pomyślałam sobie, że tak może być jeszcze bardziej interesująco.
Dokonałam zatem zakupu- ale grafika, który projektował tę ohydę, mam ochotę
oblać taką samą brązową farbą, jaką umieścił na okładce!!!
Il Piccolo Principe- wydanie włoskie
Wydanie włoskie trafiło do mnie po sporym zamieszaniu. Obiecał mi je jeszcze w kwietniu mój szkocki znajomy A., który z racji kontaktów służbowych często przebywa we Włoszech. I faktycznie zakupił dla mnie tę książkę, po czym przywiózł ją w czerwcu na konferencję do Kosowa… i zapomniał mi ją dać. Później A. podróżował z tą książką przez pół Europy, a nawet zawlókł ją przypadkowo do Turcji, po czym… zgubił ją w Rzymie!!! Naprawdę wyjątkowa ironia. A. był jednak bardzo zdeterminowany, bo skoro obiecał mi tę książkę, to dostarczenie jej stało się sprawą honorową! W końcu spotkaliśmy się w listopadzie 2010r. w Kosowie, gdzie każde z nas przebywało w ramach innego projektu i wtedy dostałam od A. zakupiony kilka dni wcześniej egzemplarz nr 2. Nie muszę chyba dodawać, iż bardzo się ucieszyłam (a powiększenie kolekcji uczciliśmy toastem wzniesionym pysznym kosowskim piwem Peja, mniam mniam).
Mali Princ- wydanie bośniackie
Prosto z Czarnogóry sprawy służbowe zawiodły mnie do Bośni i
Hercegowiny. Zaraz po przyjeździe do Sarajewa wybrałam się z aparatem na podbój
miasta. Był już koniec października, więc dosyć szybko zaczynało się robić
ciemno, a zatem musiałam się spieszyć. Już podczas poprzedniego, niestety
bardzo krótkiego, pobytu w Sarajewie widziałam, jak wiele śladów tragicznej
historii jest nadal widocznych w mieście i chciałam choć część tego uchwycić
aparatem. Ślady po kulach na budynkach, chwytający ze serce pomnik dzieci
Sarajewa, szeregi grobów, na których widnieje ta sama data… przez cały czas
myślałam o tym, że kiedy to wszystko się działo, ja rozpoczynałam studia,
pamiętam przecież reportaże ze słynnym palącym się budynkiem telewizji w tle,
pamiętam informacje o odkryciu masakry w Srebrenicy, i wtedy to wszystko
kompletnie mnie nie ruszało, było nierealne jak oglądanie filmu na video.
Zupełnie inaczej zaczęłam na to patrzeć dopiero kiedy poznałam ludzi, którzy
żyli w oblężonym Sarajewie i posłuchałam ich opowieści o sytuacjach, które
ciężko sobie nawet wyobrazić.
Ale wróćmy do Małego Księcia. Po zapadnięciu zmroku wybrałam się w stronę
Bascarsija, sarajewskiej starówki, rozumując, że tam musi być jakaś księgarnia.
Oczywiście zgubiłam się w wąskich i podobnych do siebie uliczkach, za to przy
okazji wysłuchałam głośnych modlitw płynących z okolicznych minaretów i
zobaczyłam przez płot rytualne obmywanie się i zdejmowanie butów przed wejściem
do meczetu. Byłam też zachęcana do zakupu mnóstwa rzeczy w stylu cepeliowskiej
ludowizny, albo dla odmiany gadżetów z napisem „Sarajevo” bądź wizerunkiem
olimpijskiego Vučko (oni nadal są
strasznie dumni z olimpiady w 1984r.). Co było do przewidzenia, na księgarnię
natrafiłam dopiero na samym końcu, przy czym był to ewidentnie rodzaj
muzułmańskiego klubu książki, bo młoda sprzedawczyni okutana była chustami od
stóp po czubek głowy, a oprócz zajmowania się książkami, zanosiła co chwila
małe szklaneczki z (chyba) čajem brodatym mężczyznom
siedzącym przy okrągłych stoliczkach na półpiętrze i zawzięcie dyskutującym.
Moje magiczne zdanie „trażim Mali Princ na bosanskom” okazało się pomocne, ale
nie do końca konieczne, bo dziewczyna świetnie władała angielskim. W tymże
angielskim wytłumaczyła mi, że w Bośni od niedawna nie wolno już płacić euro, a
tylko w ich KM (konvertable mark). No świetnie, tylko skąd wziąć rzeczone KM,
skoro wszystkie banki już pozamykane? Dziewczyna życzliwie poradziła mi, abym
spróbowała wymienić pieniądze w recepcji jakiegoś większego hotelu, może się uda.
Chyba tylko cudem nie pogubiłam się ponownie, odnalazłam hotel i wymieniłam
pieniądze- przy czym pan w recepcji od razu zastrzegł, że w grę wchodzi tylko
niewielka kwota, maksymalnie 10 euro. Cudem udało mi się także trafić z
powrotem do tej księgarni, po czym kolejnym cudem uzyskana przeze mnie ilość KM
była akurat wystarczająca na książkę. Ufff!!!!!
Mali Princ- serbskie wydanie 3D oraz wydanie czarnogórskie
W połowie października 2010r. poleciałam służbowo do Czarnogóry. W
Podgoricy wylądowałam w niedzielę i od razu wyruszyłam na spacer, głównie w
celu zlokalizowania księgarni. Ponieważ miasto nie jest szczególnie wielką
metropolią, interesujący mnie budynek odkryłam bardzo szybko, niestety przez
szyby nie dało się wypatrzeć, czy posiadają „Małego Księcia”. Drugiego dnia
pobytu nie miałam okazji wybrać się do miasta, bo prowadziłam do późna zajęcia,
ale trzeciego dnia popołudnie było wolne, więc nie zważając na ulewny deszcz
ruszyłam w stronę księgarni. Początkowo próbowałam sama odkryć, gdzie w dziale
dla dzieci leży „Mały Książę”, ale nic z tego nie wynikło. Kręciłam się tam na
tyle długo, że w końcu podszedł do mnie jeden ze sprzedawców i zapytał, w czym
może pomóc. Zaryzykowałam konwersację po angielsku, bo jakoś nie chciało mi się
wysilać po serbsku. Chłopak odpowiedział, że niestety nie mają czarnogórskiego
wydania „Małego Księcia”, ale niedaleko jest jeszcze jedna księgarnia, więc
mogę tam spróbować. Podziękowałam i już miałam wychodzić, gdy na półce z
albumami zobaczyłam wielka księgę z Małym Księciem na okładce. Ręce mi się same
do niej wyrwały i okazało się, że jest to bardzo piękne wydanie po serbsku (w
dodatku cyrylicą) z „ruchomymi” obrazkami 3D. Coś przepięknego! Słońce wstaje i
zachodzi nad planetą Małego Księcia, owieczki chowają się w pudełkach, żmija
wije się na pustyni, baobab „wstaje” z kartki… jednym słowem marzenie każdego
kolekcjonera. Chwilę wahania przeżyłam spoglądając na cenę, bo mała nie była,
ale szybko obliczyłam, że jeśli zrezygnuję z kilku kolacji to dam radę. Tak
więc klamka zapadła, kupuję! Sprzedawca strasznie się zdziwił, chyba nie
wyglądałam mu na kogoś szastającego pieniędzmi, a tu proszę, sukces.
Zachwycony, z własnej inicjatywy zapakował książkę w kilka warstw papieru i
folii, aby nie ucierpiała na deszczu i dołożył jeszcze nader gustowną
reklamówkę w serduszka.
Upojona nowym nabytkiem, nie
odpuściłam jednak poszukiwań wersji czarnogórskiej. Dosyć trudno było znaleźć
drugą księgarnię, ale po obejściu kilka razy tych samych uliczek (czy to jest
normalne, żeby na ulicach rosły palmy???) w końcu się udało. Księgarnia robiła
bardzo ponure wrażenie, które w dodatku potęgowały trzy panie siedzące za ladą
i patrzące na mnie jak na wroga. Najwyraźniej swoim pojawieniem się przerwałam
im nader interesującą konwersację. Jedna z pań raczyła zapytać mnie „da?”, więc
czym prędzej porzuciłam zamiar posługiwania się angielskim i wydusiłam tylko
„Mali Princ na crnogorskom”. Pani w łaskawości swojej odpowiedziała „imama”, po
czym nakazała drugiej młodszej pani schylenie się i podanie niepozornej
niebieskiej książeczki. Pozostała jeszcze tylko kwestia zapłaty, ale na
szczęście w większości krajów bałkańskich istnieje zwyczaj wpisywania ceny
książki ołówkiem na przedostatniej stronie, więc sama mogłam sprawdzić, jaką
fortunę muszę wydać na to cudo. Tym razem tak źle nie było, odpowiednia ilość
euro przefrunęła ponad ladą (nota bene- jakim cudem walutą Czarnogóry jest
euro???) i w tym momencie panie całkowicie straciły zainteresowanie moją osobą,
pogrążając się znowu w rozmowie.
sobota, 21 kwietnia 2012
Princi i Vögel- wydanie albańskie
W połowie października 2010r. znowu byłam w Kosowie, tym razem w ramach
innego projektu. Atmosfera była dosyć nerwowa, bo nie do końca wychodziło nam
tak, jak sobie założyliśmy. Z kilkoma osobami z ekipy już ledwo mogłam
wytrzymać. Desperacko potrzebowałam świeżego powietrza, a tu jak na złość cały
czas padał deszcz i nie mogłam znaleźć nikogo, kto miałby ochotę na przechadzkę
(wtedy jeszcze nie czułam się zbyt pewnie w Pristinie, bo jej skomplikowana
zabudowa mocno utrudnia orientację w terenie). Postanowiłam w końcu wyruszyć
sama, ale na swoje szczęście spotkałam tuż obok hotelu M., który wybierał się
na pocztę. Chętnie zgodził się na dłuższy spacer. Szybko okazało się, że jest
jeszcze bardziej zafascynowany Kosowem niż ja, zresztą spędził tam o wiele
więcej czasu i ma o wiele większą wiedzę na temat historii, okolicy i lokalnych
zwyczajów. Poszliśmy okrężną drogą, zahaczając najpierw o targ („firmowe”
zegarki czy perfumy za 5 euro, ser i jogurt w wielkich plastikowych wiadrach,
surowe indycze karczki prostu z wielkiego kartonu, mnóstwo kolorowych warzyw,
owoców i przypraw, a nad tym unosząca się albańska muzyka pop- obłęd sam w
sobie). Już wcześniej zdążyłam M. opowiedzieć, że zbieram „Małego Księcia”,
więc kiedy mijaliśmy malutką księgarnię zapytał, czy chcę wejść. W sumie miałam
już kosowską wersję, ale zanim zdążyłam zareagować, M. był już w środku i ucinał sobie pogawędkę z
właścicielem (typowo tamtejsze podejście do sprawy). I okazało się, że mają
wydanie „Princi i Vögel” inne od wcześniej
przeze mnie zakupionego, bo z Tirany. Oczywiście nie mogłam nie kupić. W
sklepie był jeszcze jakiś kolega sprzedawcy i zdziwionym tonem o coś go
zapytał, na co ten odpowiedział „for collection”. No tak, pewnie tamten dziwił
się, po co cudzoziemcowi książka po albańsku. Uśmiechnęłam się i potwierdziłam,
że do kolekcji. No proszę, najwyraźniej takich jak ja jest całkiem sporo!
Malý Princ- wydanie czeskie
Wydanie czeskie zawdzięczam M. Widziała fotki mojej kolekcji wstawiane
regularnie na portalu społecznościowym i pewnego dnia napisała do mnie z
pytaniem, czy chciałabym wersję czeską. Oczywiście, że chciałam!!! Nie wiem
dokładnie, jak M. zdobyła tę książkę, ale kilkanaście dni później zadzwoniła do
mnie, że przesyłka jest już do odebrania. Trochę głupio wyszło, bo z różnych
powodów ciągle się mijałyśmy i nie mogłam odebrać książki, ale w końcu M.
przekazała ją przez naszego wspólnego znajomego. Ależ była radość!
Malý Princ- wydanie słowackie
Pod koniec września 2010r. byliśmy organizatorami konferencji dla ludzi
z kilkunastu krajów. Konferencja miała dla nas sporą wartość merytoryczną, ale
zależało nam także na budowaniu relacji osobistych, bo z tymi ludźmi
współpracujemy na co dzień, choć nie zawsze bezpośrednio. Wieczorami odbywały
się zatem regularnie „spotkania integracyjne” w większym lub mniejszym gronie.
Podczas jednego z tych spotkań pochwaliłam się moją rosnącą kolekcją. Kolega I.
ze Słowacji zaoferował przysłanie mi ich wersji książki. Nie do końca wzięłam
sprawę poważnie, bo był to już zaawansowany etap wieczoru ;-) ale I. dotrzymał
słowa, i to w ekspresowym tempie! Już po tygodniu otrzymałam przesyłkę ze
Słowacji z pięknym egzemplarzem książki „Malý Princ”.
Lille Prinsen- wydanie szwedzkie
O znalezienie kolejnej wersji poprosiłam moją kuzynkę G., która od
wielu lat mieszka w Szwecji. Była akurat ku temu okazja, bo zbliżało się w
rodzinie wesele, na które my obie także byłyśmy zaproszone. Na pewno G.
zaskoczona była moim mailem, bo od kilku lat praktycznie nie miałyśmy kontaktu,
ale zareagowała bardzo życzliwie, znalazła dla mnie wersję szwedzką i
przywiozła ją ze sobą do Polski. W ten oto sposób pewnego lipcowego wieczora
stałam się szczęśliwą posiadaczką „Lille Prinsen”. (Przy okazji- nie przepadam
za tego typu imprezami, ale muszę przyznać, że to akurat wesele było naprawdę
świetne. Dawno się tak dobrze nie bawiłam!)
Regulus- wydanie łacińskie
Ten egzemplarz uzyskałam banalnie, latem 2010r. przez księgarnię
internetową, choć nie obyło się bez komplikacji. Linka do księgarni podesłała
mi koleżanka K. Mieli w ofercie naprawdę sporo języków, aż ciężko się było
zdecydować. Najpierw zamówiłam wersję arabską, wychodząc założenia, że tam
raczej się nie wybiorę, więc osobiście zakupu nie dokonam. Dokonałam przelewu i
czekałam. Po kilku tygodniach status zamówienia nadal brzmiał „oczekuje na
realizację”, więc zaczęłam wysyłać zaniepokojone maile. Po jakimś czasie
uzyskałam odpowiedź, że nie da się sprowadzić książki arabskiej, ale jeśli
chcę, to mogę sobie wybrać inną wersję językową. W pierwszej chwili chciałam im
odpisać coś niemiłego, ale machnęłam ręką i wybrałam wersję łacińską, bo tej
także nie kupię w kraju pochodzenia ;-) I w ten oto sposób „Regulus” stał się
częścią mojej kolekcji. (nota bene-
księgarnia wersji arabskiej nadal nie usunęła z oferty!)
Princi i Vögel- wydanie kosowskie
Podczas tej samej konferencji w Pristinie w czerwcu 2010r.
postanowiłam, że „upoluję” wersję albańską. Mieszkaliśmy w samym centrum miasta
w tzw. „Grand Hotelu” (jak ktoś się wyraził „the most badly named hotel in
Europe”)- relikcie epoki komunistycznej, o stylu, standardzie i mentalności z
lat 70-tych ale za to cenach jak najbardziej aktualnych (o mało mnie szlag nie
trafił, gdy okazało się, że za noc w śmierdzącym papierosami, brudnym pokoju,
gdzie nic nie działało, pościel była dziurawa, kontakty wypadały ze ścian, a
grzyb i smród w łazience powalał, ten hotel inkasował 65 euro!). Tuż obok jest
główny deptak, przy deptaku zaś księgarnie. Była niedziela, więc księgarnie
niestety zamknięte, ale i tak na wystawie jednej z nich wypatrzyłam „Princi i Vögel”.
Przy pierwszej okazji następnego dnia pogalopowałam w kierunku tejże księgarni
i stałam się szczęśliwą posiadaczką „Małego Księcia” po albańsku wydanego w
Kosowie, w dodatku z dołączoną płytą CD. Przyznam, że do tej pory jej nie
odsłuchałam, ale może kiedyś…. ;-)
Küçük Prens- wydanie tureckie
Ta książka trafiła do mnie w bardzo ciekawy sposób. Podczas mojego
pobytu w Turcji w październiku 2009r. poznałam A., który jest wysoko
postawionym urzędnikiem tureckiego MSW. Jest to facet naprawdę z klasą,
spokojny, kulturalny, z którym można rozsądnie porozmawiać na wiele tematów. W
maju 2010r. pojechałam na konferencję do Warszawy i ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu spotkałam tam A. ! Przywitaliśmy się serdecznie, ale bez dłuższej
rozmowy, bo bardzo się w tamtym momencie spieszyłam. Wieczorem po konferencji
wydawana była oficjalna kolacja „na stojąco”, podczas której można było nieźle
się pogubić, bo brało w niej udział kilkaset osób. W jednej z nisz spotkałam
znowu A. i jego przełożonego. Większość wieczoru spędziliśmy razem, dosiadł się
do nas jeszcze jeden Jordańczyk (no dobra, to ja go zaczepiłam bo jakiś taki
samotny był), mój niemiecki kolega i co jakiś czas podchodził ktoś z Polski.
Rozmowa przeskakiwała z tematu na temat, między innymi pochwaliłam się, że
zbieram od jakiegoś czasu różnojęzyczne wydania „Małego Księcia”, co wzbudziło
spore zainteresowanie i musiałam dokładnie wyliczyć, jakie wersje już mam.
Minęło kilka tygodni i pojechałam na konferencję do Kosowa. W przerwie
podszedł do mnie reprezentant Turcji i przekazał mi małą paczuszkę, mówiąc, że
jest to przesyłka od A. Kompletnie się nie domyśliłam, co to może być, więc tym
większa była moja radość i zaskoczenie, gdy okazało się, że A. przesłał mi
„Małego Księcia” po turecku. Oczywiście wysłałam natychmiast do A. maila z
podziękowaniem, bo swoim gestem sprawił mi ogromną przyjemność. W odpowiedzi
dowiedziałam się, że nie dla każdego by to zrobił, ale ja okazałam im tyle
szacunku i życzliwości, że taki gest rozumie się samo przez się. J To było naprawdę miłe!!!
piątek, 20 kwietnia 2012
Väike Prints- wydanie estońskie
Hobby wciągnęło mnie na dobre. Zaczęłam chwalić się moją skromną
jeszcze kolekcją na kilku portalach, a także zostawiać posty z prośbą o namiary
na wydania w innych językach. Odzew był
dosyć spory. Jedną z osób, która zaoferowała pomoc, była moja koleżanka z
liceum E. Okazało się, że ma ona możliwość zdobycia wersji estońskiej, bo bywała
w tym kraju i ma tam znajomych. Skwapliwie skorzystałam z okazji, i tak oto za
pośrednictwem E. i jej przyjaciółki w czerwcu 2010r. „Mały Książę” został
importowany prosto z Estonii. Oczywiście zajrzałam do środka, ale skończyło się
na oglądaniu obrazków, bo język mnie pokonał- nie da się niestety zrozumieć ani
słowa.
Micul Print- wydanie rumuńskie
Niecierpliwie szukałam sposobów szybkiego powiększenia kolekcji. Tych
kilka egzemplarzy, które udało mi się zdobyć, to było stanowczo za mało.
Przypomniałam sobie, że kolega z pracy ma rodzinę w Rumunii. Normalnie pewnie
bym się krępowała poprosić, ale byłam jak w amoku. Zapytałam S., czy przy
okazji kontaktów z rodziną mógłby poprosić o zdobycie egzemplarza do mojej
kolekcji. Wydawał się nieco zdziwiony, ale obiecał zapytać. Rodzina okazała się
bardzo pomocna i w ekspresowym tempie przesłała rumuńskiego „Małego Księcia”,
którego S. przyniósł mi do pracy. Mój pisk radości chyba zdziwił wiele osób, a
przy okazji wszyscy dowiedzieli się o moim hobby, bo chwaliłam się książką jak
dziecko.
Wydanie chińskie
Chińskiego „Małego Księcia” (a właściwie wydanie podwójne,
chińsko-angielskie) wypatrzyłam w maju 2010 r. na niemieckim e-Bay’u za całkiem
rozsądne pieniądze. Problem polegał na tym, że nie mam tam konta, a dokonanie
przelewu międzynarodowego straszliwie podwyższyłoby koszt transakcji.
Poprosiłam zatem niemieckiego kolegę Ch., aby kupił tę książkę dla mnie,
oczywiście ze zwrotem kosztów. Wszystko poszło bardzo sprawnie i już po
tygodniu mogłam cieszyć się nowym nabytkiem do kolekcji.
El Principito- wydanie meksykańskie
Wydanie meksykańskie było sporą niespodzianką, choć zamysł nieco
popsuła Poczta Polska. Jak zwykle wykazałam się kompletnym brakiem czujności
;-) Był maj 2010r. Jeden z moich
przyjaciół P. zapytał mnie na gg o potwierdzenie adresu, pod którym mieszkam, a
ja zrobiłam to automatycznie, nie wnikając w cel. Po jakimś czasie P. pyta
mnie, czy przesyłka już doszła. Zrobiłam wielkie oczy, bo o żadnej przesyłce
nie było mi nic wiadomo. W ten sposób niespodzianka się wydała, bo już
wiedziałam, że przesyłka nadejdzie. I faktycznie, kilka dni później do moich
rąk trafił „El Principito”. To była radość!!!
Mali Princ- wydanie chorwackie
Przed wylotem do Zagrzebia w kwietniu 2010r. obiecałam sobie, iż
przywiozę stamtąd chorwackiego „Małego Księcia”. Nie przewidziałam jednak, że
moje plany znacznie się skomplikują. W drodze na lotnisko w Berlinie otrzymałam
informację, że z powodu chmury pyłu wulkanicznego mój lot się nie odbędzie.
Trudno, zawróciłam do pracy i poinformowałam mojego managera J. w Zagrzebiu, że
nie dolecę na spotkanie. Jemu jednak bardzo na tym spotkaniu zależało (trudno
się dziwić, termin gonił a nasz dokument nadal daleki był od ideału), więc
uparł się, żebym przebukowała bilet na następny dzień i spróbowała jednak dolecieć.
Faktycznie, następnego dnia się udało. W efekcie dobowego przesunięcia zostało
nam jednak bardzo mało czasu na pracę nad dokumentem, więc J. zagonił nas do
pracy trwającej do późnych godzin nocnych. Około północy łaskawie pozwolił nam
na odwrót do hotelu, ale zażądał naszej obecności najpóźniej o 8:30 następnego
dnia, bo po południu wracaliśmy już do swoich krajów. Właściwie w tym momencie
pożegnałam się z myślą o „Małym Księciu”. Jednak w drodze do hotelu odkryłam
księgarnię otwieraną o godz. 8 rano i postanowiłam spróbować szczęścia.
Warowałam pod księgarnią już sporo przed ósmą i musiałam wyglądać na niezłego
desperata, skoro w pewnym momencie otworzyły się drzwi i pan zapytał, w czym
może mi pomóc. Moim perfekcyjnym ;-) serbskim wyjaśniłam, czego poszukuję.
Niestety, okazało się, że pan nie ma „Małego Księcia”, ale oczywiście może go
dla mnie sprowadzić, tyle tylko, że na następny dzień… Kompletnie mnie to nie
urządzało, ale pan okazał się na tyle sympatyczny, że pokazał mi, gdzie w
okolicy jest jeszcze jedna księgarnia otwierana o tak wczesnej godzinie.
Faktycznie, tam już mieli „Małego Księcia”… ale ja oczywiście nie miałam
chorwackich kun, bo jakoś nie przyszło mi do głowy wymienić pieniądze. W
księgarni euro płacić nie mogłam, więc skończyło się na galopie do najbliższej
mjenacznicy, szybkiej wymianie, galopie do księgarni, zakupie i kolejnym
galopie do hotelu żeby zdążyć dołączyć do grupy udającej się właśnie do biura.
Ufff, cała spocona i zadyszana wyglądałam lekko nieprofesjonalnie, ale grunt, że
plan się powiódł!!!
Mali Princ- wydanie serbskie
W styczniu 2010r. miałam okazję spędzić kilka dni w Belgradzie. Leciałam tam z bijącym sercem, bo
już mój pierwszy pobyt na Bałkanach zaszczepił we mnie fascynację tym regionem,
kulturą, mentalnością i językami. Miałam tam spędzić trzy dni na konferencji.
Serbia przywitała mnie strasznym mrozem i przenikliwym zimnym wiatrem, jednak
siedzenie w hotelu było dla mnie nie do pomyślenia. Razem z kolegą E. z Bośni
wyszliśmy przejść się Terazije- główną i najbardziej reprezentacyjną ulicą
Belgradu. Było nam jednak tak strasznie zimno, iż po około 40 minutach
skończyło się nasze bohaterstwo i E. zaproponował pójście do kina. W Serbii
filmy na szczęście lecą po angielsku, tylko z serbskimi napisami- a zresztą
nawet gdyby film był dubbingowany, to dałoby się sporo zrozumieć, więc uznałam
to za niezły pomysł. W holu kina odbywał się właśnie noworoczny kiermasz
książek i przechodząc obok jednego ze stoisk zauważyłam śliczne błękitne
wydanie „Małego Księcia” po serbsku. Jednak nie było czasu na zakupy, bo seans
już się zaczynał, a gdy wyszliśmy z kina, to stoiska z książkami były niestety
pozamykane. Wróciłam tam jednak następnego dnia po południu- tym razem brnąc w
paskudnej śnieżnej zawiei- i kupiłam tę książkę. I od tego momentu wpadłam na
dobre…..
Maliot Princ- wydanie macedońskie
Zakup tej książki pod koniec marca 2010r. związany był z pierwszym
poważniejszym testem mojej umiejętności języka serbskiego (oczywiście w
Macedonii mówi się obecnie po macedońsku, ale ze względu na nie tak dawne czasy
jugosłowiańskie dogadanie się po serbsku nie stanowi problemu. Prawdę mówiąc po
polsku też by się dało bo języki są podobne, ale postanowiłam być twarda). Po
zakończeniu trzydniowej konferencji w Skopje miałyśmy z M. pół dnia na
połażenie po mieście. Hotel znajdował się w części albańskiej, ale tylko
kilkanaście minut zajmowało przejście przez słynny kamienny most i znalezienie
się w części „europejskiej”, wyjątkowo paskudnej niestety. (Skopje zostało pod
koniec lat 60-tych poważnie zniszczone przez trzęsienie ziemi i całą część
miasta po tej stronie mostu zbudowano w betonowym, socjalistycznym stylu lat
70-tych. Teraz próbuje się coś z tym zrobić, ale łatwo nie jest). W księgarni
chciałam najpierw znaleźć „Małego Księcia” sama, ale ciężko mi było zrozumieć,
jaką logiką kierowano się przy podziale książek na poszczególne półki.
Próbowałam zagadnąć panią po angielsku, ale najwyraźniej nie rozumiała. Zatem
wytężyłam szare komórki i skonstruowałam zdanie „Trażim Mali Princ na
makedonskom”, na co pani odpowiedziała „Imama” i przyniosła mi cienką granatową
książeczkę. Zdołałam jeszcze zapytać „Koliko koszta”, na co pani litościwie
pokazała mi wypisaną na okładce książki ołówkiem cenę. Wysupłałam stosowną
ilość macedońskich denarów i w ten sposób wzbogaciłam kolekcję o pierwszy
egzemplarz pisany cyrylicą. Nawet usiłowałam go czytać w samolocie, ale samozaparcia
starczyło mi jedynie na ukochaną historię o lisie (swoją drogą w wersjach
bałkańskich to wszędzie jest lisica!).
The Little Prince- wydanie brytyjskie
Właściwie od tej książki zaczęła się kolekcja, choć jej zakup był w
sumie przypadkiem. Był listopad 2009r. Razem z moim amerykańskim managerem J.
chodziłam po centrum Zagrzebia, korzystając z wolnego dnia i podziwiając
starówkę i rynek. Wtedy J. wymyślił, żebyśmy weszli do księgarni, bo chciałby
koniecznie kupić „The Balkan Ghosts”, książkę opisującą Jugosławię i pokazującą
drogę do jej rozpadu. W pierwszej księgarni tej pozycji nie było, ale
skierowali nas gdzie indziej, później jeszcze gdzie indziej… aż w końcu
trafiliśmy to wielkiej dwupoziomowej księgarni „Algorytm”, gdzie J. wreszcie
znalazł upragnioną książkę. W czasie, gdy on czekał w kolejce do kasy, ja z
nudów oglądałam sobie leżące na stosach książki i odkryłam „The Little Prince”.
Kupienie go to był właściwie impuls, ale cieszyłam się jak dziecko.
(A tak przy okazji- „The Balkan Ghosts” też kupiłam. Świetna książka.
Polecam wszystkim interesującym się przyczynami gwałtownych zmian w tamtej
części Europy. U nas wyszła niedawno pod tytułem „Bałkańskie upiory”.)
Der kleine Prinz- wydanie niemieckie
Wydanie niemieckie postanowiłam kupić sobie w jakiś czas po otrzymaniu
wydania francuskiego, wtedy jeszcze bez pomysłu, aby tworzyć kolekcję. Miałam
zwyczaj po każdym zdanym egzaminie sprawiać sobie jakąś drobną przyjemność- za
pierwszym razem była to płyta Simona&Garfunkela, na których „chorowałam” w
tamtym czasie, potem piękne drewniane pióro, a później właśnie niemiecki „Mały
Książę”. Oczywiście mogłam go kupić kiedykolwiek indziej, ale satysfakcja nie
byłaby ta sama!
Natomiast niemiecki „Hörbuch” był prezentem od mojego niemieckiego przyjaciela F. Tak naprawdę spotkaliśmy się tylko trzy razy, ale wiele wieczorów przegadaliśmy na Skype, wymieniliśmy dziesiątki maili, miałam wrażenie, że znamy się od zawsze. To była prawdziwa, piękna przyjaźń pełna zrozumienia dla niedoskonałości drugiej osoby, pełna humoru, pełna ciepła. Jesteśmy nadal w kontakcie, nadal wspaniale się rozumiemy, ale nasze drogi już bardzo mocno się rozeszły.
Natomiast niemiecki „Hörbuch” był prezentem od mojego niemieckiego przyjaciela F. Tak naprawdę spotkaliśmy się tylko trzy razy, ale wiele wieczorów przegadaliśmy na Skype, wymieniliśmy dziesiątki maili, miałam wrażenie, że znamy się od zawsze. To była prawdziwa, piękna przyjaźń pełna zrozumienia dla niedoskonałości drugiej osoby, pełna humoru, pełna ciepła. Jesteśmy nadal w kontakcie, nadal wspaniale się rozumiemy, ale nasze drogi już bardzo mocno się rozeszły.
Le Petit Prince- wydanie francuskie
Jako dziecko miałam gdzieś upchnięte w szafce z książkami wydanie
polskie. Byłam strasznym molem książkowym, więc i tę książkę przeczytałam,
jednak o wiele za wcześnie, aby zrozumieć jej znaczenie. Kompletnie mi się nie
podobała, a w dodatku smutno się kończyła. Więc przez wiele lat kurzyła się na
półce w tylnym rzędzie razem z innymi niezbyt lubianymi książkami.
Dopiero kiedy byłam na pierwszym roku studiów, „Mały Książę” do mnie powrócił. Stało się to na lektoracie j. francuskiego. Mieliśmy za zadanie przetłumaczyć długaśny fragment tej książki, ten o rysunku słonia zjedzonego przez węża. Francuski w tamtym czasie szedł mi jak po grudzie, więc sprytnie wymyśliłam, że znajdę polską wersję i będę mieć pół problemu z głowy. I faktycznie, znalazłam swoją polską książeczkę, a jak już zaczęłam ją czytać, to pochłonęłam całą. A potem przeczytałam jeszcze raz. I niesamowicie mnie zafascynowała. Wzruszyła mnie historia z lisem, zadumała opowieść o królu i szczurze, rozbawiła trafność stwierdzenia o wodzie w tabletkach i o sklepach z przyjaciółmi.
Dopiero kiedy byłam na pierwszym roku studiów, „Mały Książę” do mnie powrócił. Stało się to na lektoracie j. francuskiego. Mieliśmy za zadanie przetłumaczyć długaśny fragment tej książki, ten o rysunku słonia zjedzonego przez węża. Francuski w tamtym czasie szedł mi jak po grudzie, więc sprytnie wymyśliłam, że znajdę polską wersję i będę mieć pół problemu z głowy. I faktycznie, znalazłam swoją polską książeczkę, a jak już zaczęłam ją czytać, to pochłonęłam całą. A potem przeczytałam jeszcze raz. I niesamowicie mnie zafascynowała. Wzruszyła mnie historia z lisem, zadumała opowieść o królu i szczurze, rozbawiła trafność stwierdzenia o wodzie w tabletkach i o sklepach z przyjaciółmi.
O swojej fascynacji napisałam mojej francuskiej koleżance, którą
poznałam kilka lat wcześniej podczas wymiany szkolnej. Jakiś czas później
dostałam przesyłkę ze Strasburga, a w niej francuskie wydanie Małego Księcia, a
do tego jeszcze kalendarz i plakat. To była ogromna radość!!! Plakat wisiał nad
moim łóżkiem przez całe studia (a niedawno odnalazłam go i zamierzam powiesić w
naszym nowym domu!).
Subskrybuj:
Posty (Atom)