W styczniu 2010r. miałam okazję spędzić kilka dni w Belgradzie. Leciałam tam z bijącym sercem, bo
już mój pierwszy pobyt na Bałkanach zaszczepił we mnie fascynację tym regionem,
kulturą, mentalnością i językami. Miałam tam spędzić trzy dni na konferencji.
Serbia przywitała mnie strasznym mrozem i przenikliwym zimnym wiatrem, jednak
siedzenie w hotelu było dla mnie nie do pomyślenia. Razem z kolegą E. z Bośni
wyszliśmy przejść się Terazije- główną i najbardziej reprezentacyjną ulicą
Belgradu. Było nam jednak tak strasznie zimno, iż po około 40 minutach
skończyło się nasze bohaterstwo i E. zaproponował pójście do kina. W Serbii
filmy na szczęście lecą po angielsku, tylko z serbskimi napisami- a zresztą
nawet gdyby film był dubbingowany, to dałoby się sporo zrozumieć, więc uznałam
to za niezły pomysł. W holu kina odbywał się właśnie noworoczny kiermasz
książek i przechodząc obok jednego ze stoisk zauważyłam śliczne błękitne
wydanie „Małego Księcia” po serbsku. Jednak nie było czasu na zakupy, bo seans
już się zaczynał, a gdy wyszliśmy z kina, to stoiska z książkami były niestety
pozamykane. Wróciłam tam jednak następnego dnia po południu- tym razem brnąc w
paskudnej śnieżnej zawiei- i kupiłam tę książkę. I od tego momentu wpadłam na
dobre…..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz