niedziela, 22 kwietnia 2012

Mali Princ- wydanie bośniackie

Prosto z Czarnogóry sprawy służbowe zawiodły mnie do Bośni i Hercegowiny. Zaraz po przyjeździe do Sarajewa wybrałam się z aparatem na podbój miasta. Był już koniec października, więc dosyć szybko zaczynało się robić ciemno, a zatem musiałam się spieszyć. Już podczas poprzedniego, niestety bardzo krótkiego, pobytu w Sarajewie widziałam, jak wiele śladów tragicznej historii jest nadal widocznych w mieście i chciałam choć część tego uchwycić aparatem. Ślady po kulach na budynkach, chwytający ze serce pomnik dzieci Sarajewa, szeregi grobów, na których widnieje ta sama data… przez cały czas myślałam o tym, że kiedy to wszystko się działo, ja rozpoczynałam studia, pamiętam przecież reportaże ze słynnym palącym się budynkiem telewizji w tle, pamiętam informacje o odkryciu masakry w Srebrenicy, i wtedy to wszystko kompletnie mnie nie ruszało, było nierealne jak oglądanie filmu na video. Zupełnie inaczej zaczęłam na to patrzeć dopiero kiedy poznałam ludzi, którzy żyli w oblężonym Sarajewie i posłuchałam ich opowieści o sytuacjach, które ciężko sobie nawet wyobrazić. 
Ale wróćmy do Małego Księcia. Po zapadnięciu zmroku wybrałam się w stronę Bascarsija, sarajewskiej starówki, rozumując, że tam musi być jakaś księgarnia. Oczywiście zgubiłam się w wąskich i podobnych do siebie uliczkach, za to przy okazji wysłuchałam głośnych modlitw płynących z okolicznych minaretów i zobaczyłam przez płot rytualne obmywanie się i zdejmowanie butów przed wejściem do meczetu. Byłam też zachęcana do zakupu mnóstwa rzeczy w stylu cepeliowskiej ludowizny, albo dla odmiany gadżetów z napisem „Sarajevo” bądź wizerunkiem olimpijskiego Vučko (oni nadal są strasznie dumni z olimpiady w 1984r.). Co było do przewidzenia, na księgarnię natrafiłam dopiero na samym końcu, przy czym był to ewidentnie rodzaj muzułmańskiego klubu książki, bo młoda sprzedawczyni okutana była chustami od stóp po czubek głowy, a oprócz zajmowania się książkami, zanosiła co chwila małe szklaneczki z (chyba) čajem brodatym mężczyznom siedzącym przy okrągłych stoliczkach na półpiętrze i zawzięcie dyskutującym. Moje magiczne zdanie „trażim Mali Princ na bosanskom” okazało się pomocne, ale nie do końca konieczne, bo dziewczyna świetnie władała angielskim. W tymże angielskim wytłumaczyła mi, że w Bośni od niedawna nie wolno już płacić euro, a tylko w ich KM (konvertable mark). No świetnie, tylko skąd wziąć rzeczone KM, skoro wszystkie banki już pozamykane? Dziewczyna życzliwie poradziła mi, abym spróbowała wymienić pieniądze w recepcji jakiegoś większego hotelu, może się uda. Chyba tylko cudem nie pogubiłam się ponownie, odnalazłam hotel i wymieniłam pieniądze- przy czym pan w recepcji od razu zastrzegł, że w grę wchodzi tylko niewielka kwota, maksymalnie 10 euro. Cudem udało mi się także trafić z powrotem do tej księgarni, po czym kolejnym cudem uzyskana przeze mnie ilość KM była akurat wystarczająca na książkę. Ufff!!!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz