Wydania serbskie trafiły do mojej kolekcji w sposób wyjątkowo barwny.
Cała historia zaczęła się w momencie, gdy w grudniu 2010r. drodze z Tirany
utknęłam na ogarniętym śnieżycą lotnisku w Wiedniu i zamiast do Berlina
musiałam polecieć prosto do Belgradu. Dodatkowo linie lotnicze zgubiły mój
bagaż, więc w Belgradzie wylądowałam skulona z zimna, w tenisówkach, koszulce z
krótkim rękawkiem i cieniutkiej kurteczce przeciwdeszczowej (przypominam, że w
Tiranie było plus 17 stopni, za to w Belgradzie około zera…). Mój humor był w
związku z tym wyjątkowo kiepski. Postanowiłam go sobie polepszyć wizytą w
księgarni, choć nie liczyłam na powiększenie kolekcji, bo przecież miałam już
wersję serbską. W księgarni okazało się, że dostępne jest inne wydanie, które
oczywiście natychmiast zakupiłam i pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie
mój manager J. (Swoją drogą J. uratował mi życie, bo przyleciał z zapasową
ciepłą bluzą). Drugiego dnia pobytu J. namówił mnie na spacer po Terazije,
gdzie od księgarni aż się roi. Był bardzo cierpliwy, gdy wskazywałam kolejne
drzwi i piszczałam, że tam też chcę wejść- zresztą sam już chyba był ciekawy,
ile jeszcze książek zakupię. To naprawdę niesamowite, ale prawie w każdej
kolejnej księgarni natrafiałam na wersję, której jeszcze nie miałam, i to
zarówno wydania zwykłym alfabetem, jak i cyrylicą. Późnym wieczorem miałam już
cztery nowe książki, a J. pękał ze śmiechu.

Szkolenie się skończyło, znowu zostałam na pół dnia sama, więc z braku
lepszych zajęć wybrałam się z aparatem fotograficznym na spacer po Belgradzie.
Tym razem poszłam w drugą stronę, aż do cerkwi św. Savy i ze zdumieniem
stwierdziłam, że przy głównej ulicy co kilkadziesiąt metrów jest księgarnia!
Mało tego, na co większych placach stoją uliczni sprzedawcy z małymi stolikami
pełnymi książek!!! Pokusa była zbyt wielka, aby się jej oprzeć. Muszę przyznać,
że totalnie oszołomiła mnie ilość dostępnych serbskich wydań „Małego Księcia” i
ich różnorodność. Moja kolekcja rosła w oszałamiającym tempie. Całości dopełnił
zakup wypalanego ceramicznego zegara z wizerunkiem Małego Księcia. W efekcie
końcowym wylatywałam z Serbii z bardzo oryginalnym bagażem podręcznym
składającym się z kosmetyczki awaryjnej („survival kit”) uzyskanej od linii
lotniczych, zegara oraz z „Małego Księcia” w dziesięciu różnych wersjach.
Biorąc pod uwagę, że kilka książek kupowałam w więcej niż jednym egzemplarzu,
ciężar bagażu podręcznego był nielichy. Uparłam się jednak zabrać go do kabiny-
i jak się potem okazało całe szczęście, że tak uczyniłam, bo po raz kolejny
śnieżyca uniemożliwiła wydostanie się z lotniska w Wiedniu i w końcu do Berlina
wracałam pociągiem.

A od tego czasu do naszych dialogów z J. już na stałe weszło zdanie
„nie jestem uzależniona, mogę z tym zerwać w każdej chwili” ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz