niedziela, 22 kwietnia 2012

Mali Princ- wydania serbskie

Wydania serbskie trafiły do mojej kolekcji w sposób wyjątkowo barwny. Cała historia zaczęła się w momencie, gdy w grudniu 2010r. drodze z Tirany utknęłam na ogarniętym śnieżycą lotnisku w Wiedniu i zamiast do Berlina musiałam polecieć prosto do Belgradu. Dodatkowo linie lotnicze zgubiły mój bagaż, więc w Belgradzie wylądowałam skulona z zimna, w tenisówkach, koszulce z krótkim rękawkiem i cieniutkiej kurteczce przeciwdeszczowej (przypominam, że w Tiranie było plus 17 stopni, za to w Belgradzie około zera…). Mój humor był w związku z tym wyjątkowo kiepski. Postanowiłam go sobie polepszyć wizytą w księgarni, choć nie liczyłam na powiększenie kolekcji, bo przecież miałam już wersję serbską. W księgarni okazało się, że dostępne jest inne wydanie, które oczywiście natychmiast zakupiłam i pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie mój manager J. (Swoją drogą J. uratował mi życie, bo przyleciał z zapasową ciepłą bluzą). Drugiego dnia pobytu J. namówił mnie na spacer po Terazije, gdzie od księgarni aż się roi. Był bardzo cierpliwy, gdy wskazywałam kolejne drzwi i piszczałam, że tam też chcę wejść- zresztą sam już chyba był ciekawy, ile jeszcze książek zakupię. To naprawdę niesamowite, ale prawie w każdej kolejnej księgarni natrafiałam na wersję, której jeszcze nie miałam, i to zarówno wydania zwykłym alfabetem, jak i cyrylicą. Późnym wieczorem miałam już cztery nowe książki, a J. pękał ze śmiechu.


Szkolenie się skończyło, znowu zostałam na pół dnia sama, więc z braku lepszych zajęć wybrałam się z aparatem fotograficznym na spacer po Belgradzie. Tym razem poszłam w drugą stronę, aż do cerkwi św. Savy i ze zdumieniem stwierdziłam, że przy głównej ulicy co kilkadziesiąt metrów jest księgarnia! Mało tego, na co większych placach stoją uliczni sprzedawcy z małymi stolikami pełnymi książek!!! Pokusa była zbyt wielka, aby się jej oprzeć. Muszę przyznać, że totalnie oszołomiła mnie ilość dostępnych serbskich wydań „Małego Księcia” i ich różnorodność. Moja kolekcja rosła w oszałamiającym tempie. Całości dopełnił zakup wypalanego ceramicznego zegara z wizerunkiem Małego Księcia. W efekcie końcowym wylatywałam z Serbii z bardzo oryginalnym bagażem podręcznym składającym się z kosmetyczki awaryjnej („survival kit”) uzyskanej od linii lotniczych, zegara oraz z „Małego Księcia” w dziesięciu różnych wersjach. Biorąc pod uwagę, że kilka książek kupowałam w więcej niż jednym egzemplarzu, ciężar bagażu podręcznego był nielichy. Uparłam się jednak zabrać go do kabiny- i jak się potem okazało całe szczęście, że tak uczyniłam, bo po raz kolejny śnieżyca uniemożliwiła wydostanie się z lotniska w Wiedniu i w końcu do Berlina wracałam pociągiem.


A od tego czasu do naszych dialogów z J. już na stałe weszło zdanie „nie jestem uzależniona, mogę z tym zerwać w każdej chwili” ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz